DWUGŁOS z RACIBORSKA

1. Wspomnienie o Bracie Alojzym Kosibie z klasztoru w Wieliczce

Brata Alojzego Kosibę poznałem prawdopodobnie w latach 1916-1917. Pisanie wspomnień po prawie 60 latach nie jest rzeczą łatwą. Upływ czasu, wiele tragicznych przejść osobistych i rodzinnych, zwłaszcza w okresie okupacji hitlerowskiej w latach 1939-1945, mój obecny wiek, siedemdziesiąt lat, niejednokrotnie zacierają pamięć wydarzeń, utrudniają podanie dokładnych dat. Zdając sobie sprawę z tych trudności skreślę tylko to, co dokładnie pamiętam, by przedstawić prawdę i tylko prawdę, a nie bawić się w „literaturę".
Jako syn Henryka i Karoliny z Mycielskich Morstinów dzieciństwo moje spędziłem w Igołomii, majątku moich Rodziców. Gdy ukończyłem 11 lat, na specjalne życzenie p. Mariana Dydyńskiego, właściciela majątku Raciborsko pod Wieliczką, rodzice wyjawili mi, że p. Marian Dydyński już od kilku lat wybrał mnie na swego spadkobiercę.
Pan Marian Dydyński był ogólnie szanowanym, poważanym i zasłużonym patriotą polskim. Pracował on nie tylko w swoim gospodarstwie, ale również brał czynny udział — z wielkim pożytkiem dla społeczeństwa — w pracach społecznych nie tylko powiatu, ale i całego kraju. Był on nieżonaty. Ukochawszy Raciborsko, które odziedziczył po swojej matce, obawiał się, by po jego śmierci ziemia ta nie dostała się w niepowołane ręce. Ponieważ wiedział, że Raciborsko było gniazdem rodziny Morstinów (Morsztynów), należącym do niej od 1525 do 1819 r., uważał, że ziemia ta winna powrócić do swoich dawnych właścicieli, którzy będą szanowali i strzegli ziemi przodków tak, jak ten, który im ją przekazuje. Od roku więc 1916 lub 1917 rodzice moi zaczęli mnie na życzenie p. Mariana Dydyń-skiego częściej do Raciborska zawozić, względnie wysyłać.
Prawdopodobnie wówczas, tam w Raciborsku, pierwszy raz spotkałem i poznałem Brata Alojzego, którego p. Marian Dydyński bardzo poważał i cenił jako ostatniego starej daty kwestarza franciszkańskiego. Naturalnie Brat Alojzy był szczodrze obdarowywany, zwłaszcza, że p. Marian Dydyński utrzymywał przyjazne stosunki z klasztorem OO. Reformatów w Wieliczce. Nie pamiętam pierwszego spotkania i poznania Brata Alojzego. Wiem, że z miejsca nawiązał się między nami serdeczny kontakt. Brat Alojzy ujął mnie swoją osobowością. Z wyglądu zewnętrznego był on podobny do „świątków" z drewna ciosanych przez wiejskich snycerzy, zawsze w swym grubym habicie, przepasany białym, grubym sznurem z węzłami, którym udawał, że grozi zbyt nachalnym dzieciom. Ujął mnie swoją dobrocią, pobożnością i prostotą iście franciszkańską. Choć głównym celem jego wędrówek po bliższej i nawet dalszej okolicy była kwesta dla swego umiłowanego klasztoru w Wieliczce, przekonany jestem, że Bóg Go kierował jako swego wysłannika do społeczeństwa, w którym się obracał. Promieniowały z niego jakiś wewnętrzny spokój, opanowanie, pokora — przy utrzymaniu godności zakonnika - - i wielka pobożność. Gdy zjawił się na wsi, obstępowały go gromadki dzieci, z którymi, jak i ze mną, prowadził ożywione rozmowy. Opowiadał różne budujące dykteryjki, podawał zagadki i tak umiał kierować rozmową, że naprowadzał na sprawy Boże. Pouczał, przypominał, zachęcał i w ten sposób trafiał do umysłów i serc nie tylko dzieci, ale i dorosłych. Przez wszystkich był ceniony, szanowany i kochany. Bywał bardzo zmęczony, zapracowany. Nie zważał na to, — sam pomagał ładować na klasztorną furkę „użebrane", ale zawsze chętnie dawane dary. Widywano go nieraz, gdy jego furka była już pełna i wracała do klasztoru, że sam, pomimo zmęczenia, na skróty piechotą wracał do Wieliczki. Gdy wydawało mu się, że Go nikt nie widzi, często klękał przy przydrożnych krzyżach czy kapliczkach i odmawiał pacierze.
Ze swych wędrówek, zwłaszcza po Podhalu, pisywał do mnie swe kartki oraz przysyłał w prezencie — ku mojej i mego rodzeństwa wielkiej radości — uzyskane gdzieś od górali oscypki. O ile pamiętam, parokrotnie odwiedził nas w stosunkowo odległej od Wieliczki Igołomii, serdecznie witany i przyjmowany przez naszą rodzinę. Gdy w 1931 r. osobiście objąłem gospodarstwo w Raciborsku, nawiązaliśmy jeszcze bliższe stosunki. Również i po moim małżeństwie zaglądał nieraz do Raciborska. Również i ja od czasu do czasu wpadałem do klasztoru OO. Reformatów w Wieliczce, zawsze mile witany. O ile przypomnieć sobie mogę, Brat Alojzy prowadził mnie na chwilę skupionej modlitwy przed cudowny Krucyfiks, przed którym On specjalnie chętnie się modlił.
Witał się zawsze : „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus", a do mnie przemawiał jak do młodego chłopca — „aniołeczku" i naturalnie po imieniu. I wydaje mi się, że tak pozostało do końca, byłem dla Niego zawsze Krzysiem lub Krzysieczkiem. Nie pozwalał się nigdy całować w rękę. Kartki, które pisywał do mnie, adresował pleno titulo, co mnie zawsze śmieszyło.
Byłem wtedy młody. Trzymały się mnie nieraz głupie, jak teraz osądzam, żarty. Bawiło mnie naciąganie i pokpiwanie z bliźnich, do czego ze skruchą się przyznaję. Z tego czasu datuje się fotografia (zdjęcie) Brata Alojzego siedzącego przy stoliku na ganku dworku w Raciborsku. Dla zabawy mojej, choć biedny Brat Alojzy bardzo się temu sprzeciwiał, postawiłem dla żartu flaszkę z wina (prawdopodobnie pustą) i w ten sposób wyglądało, jakby Brat Alojzy używał alkoholu. Z całą odpowiedzialnością stwierdzić muszę, że Brat Alojzy nie używał alkoholu, pomimo wielu nalegań; zadawalał się najskromniejszym jedzeniem, jak mleko, chleb, nawet bez masła, najwyżej trochę twarogu. Wydaje mi się, że prowadząc życie ascetyczne umartwiał się także i w jedzeniu. Przekonany jestem, że prowadził życie pełne wyrzeczeń i umartwień wiadomych tylko Bogu i jemu samemu. Uważałem i nadal uważam, że głównymi cechami jego zakonnego życia to były — wielka pokora, miłość Boga i bliźnich oraz bezwzględne posłuszeństwo dla Reguły zakonnej i swych przełożonych.
Tym bezwzględnym posłuszeństwem wytłumaczyć sobie mogę, jak w roku 1936 lu 1937 nastąpiło pewne zerwanie stosunków Brata Alojzego z nami. O ile mnie pamięć nie myli, nastąpiło to naturalnie z mojej tylko winy. Mianowicie, gdy przyjechał w czasie żniw po „snopki" i wedle zwyczaju wóz klasztorny wjechał na pole między kopki pszenicy dla ładowania — a było to w czasie deszczowego lata — po załadowaniu pszenicy ugrzązł w rozmokłym ściernisku. Idąc z pomocą musiałem prawdopodobnie użyczyć drugiej pary koni do wyciągnięcia wozu. Byłem także widocznie czymś zdenerwowany i nieopatrznie musiałem wypowiedzieć głośno jakieś przykre uwagi dotyczące „księżej zachłanności" czy tym podobne słowa. Brat Alojzy milczał z pokorą. Ale musiał zapewne zdać sprawę Ojcu Gwardianowi, który chyba nie bez racji zalecił mu nieodwiedzanie Raciborska. Było mi niezmiernie przykro. Po niewczasie zrozumiałem mój błąd. Przejeżdżając przez Wieliczkę spotkałem idącego Brata Alojzego. Wyskoczyłem z bryczki, zaszedłem mu drogę, rozkrzyżowałem ręce i głośno wypowiedziałem słowa : „I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom"! Objęliśmy się braterskim uściskiem, a że Brat Alojzy „urazy chętnie darował", gdy prosiłem o wybaczenie, z serca mi go udzielił. Powróciły nasze dawne przyjacielskie stosunki. Odwiedziłem także w klasztorze, chyba pełniącego wtedy funkcje Gwardiana, Ojca Walentego (nie pamiętam nazwiska), również wielkiego duchem zakonnika. Nawiązaliśmy wtedy kontakty, niestety zbyt krótko trwające, gdyż śmierć go zabrała, z O. Andrzejem Cichowskim, który nawet odwiedzał nas w Raciborsku. Obydwaj, Ojciec Walenty i Ojciec Andrzej, żywili ogromne uznanie dla Brata Alojzego Kosiby. O ile mnie pamięć nie myli, a nie chcę koloryzować, starałem się klasztorowi wynagrodzić uczynioną bez zastanowienia przykrość.
Zdaję sobie sprawę, że ta moja relacja jest bardzo mało warta i tylko w minimalnym aspekcie szkicuje postać Brata Alojzego. Pozwalam sobie jednak na podanie pewnych osobistych refleksji, prosząc o wyrozumiałość pod względem ich treści.
W obecnych czasach, tak bardzo różnych od tzw. przed-wrześniowych 1939 r., trudno będzie w pełni zrozumieć i odpowiednio ocenić postać Brata Alojzego Kosiby. Żył i działał w czasach i warunkach całkowicie odmiennych. W okresie po I wojnie światowej, a więc po roku 1918, a również i przedtem, istniały jeszcze w Krakowskiem bardzo niewielkie i zanikające majątki rolne i leśne. Wieś na ogół żyła jeszcze zwyczajami XIX wieku. Wśród chłopów, zwłaszcza w okolicach odległych od większych ośrodków miejskich, względnie przemysłowych, panował niedostatek, często nawet prawdziwa bieda, szczególnie w okresach przednówka. Mieszkania były prymitywne, gospodarka na mikroskopijnych poletkach ekstensywna, prawdziwie „jak za króla Ćwieczka". Pobożność ludu, choć była na pewno szczera i głęboka, to na ogół raczej tradycyjna i zwyczajowa, często nawet bez należytego zrozumienia, gdyż uświadomienie religijne pozostawało na ogół na poziomie 4 klasy powszechnej. W tych warunkach osobowość Brata Alojzego, według mojego osobistego przekonania obdarzonego przez Boga specjalnymi charyzmatami Ducha św., oddziaływała na otoczenie. Mówiąc obecną nomenklaturą Brat Alojzy prowadził prawdziwą ewangelizację wśród „maluczkich" tego świata. Oddziaływał na otoczenie, szerząc chwałę Bożą, ucząc modlenia się o każdym czasie i miejscu — czy w domu, czy w pracy, czy w kościele. Panowało wśród ludzi przekonanie, choć osobiście tego stwierdzić nie mogę, że Brat Alojzy oddziaływał nie tylko słowem i przykładem życia, ale, na pewno za zgodą i aprobatą swych przełożonych, wspomagał biednych, nawiedzał chorych, godził zwaśnionych, smutnych pocieszał. O ile mi wolno jako „laikowi" wyrazić moje głębokie przeświadczenie, przekonany jestem, że Sługa Boży Brat Alojzy Kosiba z zakonu OO. Reformatów w Wieliczce, zmarły dnia 4 stycznia 1939 r., praktykował w swym długim życiu cnoty heroiczne, które, da Bóg, wyniosą go kiedyś na ołtarze jako patrona „maluczkich", którym zawsze „dobrze czynił", dla których był bratem w prawdziwie franciszkańskim duchu.

Krzysztof Morstin z Raciborska

Kraków, 13 VII 1975 r.


2. Wspomnienie Jana Ptaka, urodzonego w 1909 r. we dworze w Raciborsku

Brata Alojzego Kosibę (...) poznałem we dworze w Raciborsku, gdzie jako kwestarz często przybywał, oraz w odwiedziny do moich Rodziców, z którymi łączyła Go najserdeczniej-
sza przyjaźń. Miałem wówczas około 6 lat, więc był to rok 1915, czas I wojny światowej. Przy pierwszym zetknięciu się ze ś.p. Br. Alojzym, pamiętam, że nauczył mnie „Wierzę", jak również i innych domowników, czy to z rodzeństwa, czy to ze służby dworskiej. (...) Brat Alojzy Kosiba opowiadał mi o życiu i śmierci oraz o chwalebnym Zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa.
Był w owym ezasie zwyczaj, że służba dworska w długie jesienne, a więcej jeszcze w zimowe wieczory zbierała się w kuchni, a więc wtedy ś.p. Brat Alojzy Kosiba przewodził w modlitwach wieczornych, czy też — jeżeli korzystał z gościnnego noclegu — odprawianiu Godzinek do N.M.P. Po czym zostawała odśpiewana pieśń „Kto się w opiekę". Chyba wszyscy domownicy i służba znali tę pieśń na pamięć. Chcę tu dodać, że kościół w Gorzkowie był dopiero w budowie i najbliższymi kościołami były dopiero kościoły w Wieliczce. Był więc ś.p. Brat Alojzy Kosiba do pewnego stopnia misjonarzem. Znam wypadki, gdzie Jego misjonarstwo przyniosło dobre rezultaty. (...)

Jan Ptak