WSPOMNIENIA WIELICZAN

1. Takiego drugiego w moim życiu nie spotkalem

Brata Alojzego Kosibę poznałem jako mały chłopak w wieku 7-9 lat, tj. w latach 1914-1916, kiedy to moi Rodzice mieszkali w domu naprzeciw klasztoru. Bliskość klasztoru pociągała mnie, powodując, że stale przebywałem i bawiłem się w jego obrębie, to jest na klasztornym dziedzińcu, ogrodzie owocowym i warzywnym oraz na cmentarzu przykościelnym. Dziecinna ciekawość nakazywała mi obserwować wszystko, co należało do zewnętrznych zjawisk klasztornego życia. Ciekawość ta kierowała mnie także ku osobie Brata Alojzego. Moja znajomość z Bratem Alojzym została zawarta przez to, że gromadził on zawsze koło siebie małe dzieci, a zwłaszcza — przeważnie po dwa razy dziennie — na krótkie 5-minutowe modlitwy, które odmawialiśmy wspólnie. Ażeby nas bardziej zjednać, Brat Alojzy przynosił nam swoje własne śniadanie, względnie cokolwiek tylko dało się przynieść z kuchni klasztornej jako zbędne, a co otrzymywał od kucharza, brata Makarego. (...) Zdołaliśmy zauważyć, że najczęściej było to własne jedzenie Brata Alojzego, z którego co lepsze kęsy były właśnie odłożone dla nas. Oprócz tego, gdy tylko jakieś opadnięte owoce leżały pod drzewem, to Brat Alojzy zbierał je do rękawów, pełne poły, i rozdawał je nam, a myśmy za to chętnie odmawiali z nim akty dziękczynne, jak na przykład „Chwała i dziękczynienie bądź w każdym momencie..." i inne. Przy każdej takiej okazji Brat Alojzy starał się z nami serdecznie porozmawiać (i nie pozwalał na wzajemne dokuczanie sobie) oraz wyjaśniał w duchu katolickim nasze dziecięce wątpliwości.

Brat Alojzy chodził ubrany zawsze bardzo skromnie i po prostu surowo. Gdy wyjeżdżał, często wczesnym rankiem, na kwestę, to my siadaliśmy na wóz, aby się przejechać. Na miejscu kwesty pomagaliśmy Bratu, bo odnosiliśmy mu otrzymane dary do furmanki. W czasie jazdy furmanką Brat Alojzy bardzo dużo się modlił, rozmawiał też z nami, pouczając o różnych sprawach religijnych, nawet też czasem żartował, ale te żarty były bardzo skromne. Brat Alojzy modlił się głównie z różańca, często półgłosem. (...)

Podczas pobytu w domu zakonnym, Brat Alojzy był zawsze od świtu do nocy pochłonięty pracą i w ciągłym ruchu, nigdy nie siedział. Robił wrażenie zwykłego, prostego zakonnika na najniższym stopniu hierarchii zakonnej. Mogę stanowczo powiedzieć, że Brat Alojzy był bardzo pokorny i nie starał się nigdy być na froncie ani też niczym się wyróżniać, chociaż wydawał się być życiowo bardzo praktycznym. Jego sposób odnoszenia się do otoczenia, tak w klasztorze, jak i na kweście, odznaczał się skromnością i dużą poczciwością. Czasem Brat Alojzy zamiast darów w naturze otrzymywał od dobrodziejów na kweście drobne kwoty pieniężne. Pamiętam, że raz zapytaliśmy go, czy on sobie coś z tych pieniędzy schowa, lecz Brat Alojzy był tym zapytaniem obrażony bardzo głęboko i bardzo uczciwie, i dał nam wtedy odpowiednie pouczenie, który to moment pamiętam do dzisiaj, bo tak nas dosadnie pouczył o niemożności schowania choćby jednego grosza dla siebie.
W zachowaniu się w kościele Brat Alojzy klękał ł żegnał się bardzo dokładnie — klękał wyłącznie na obydwa kolana i nigdy niepotrzebnie się nie rozglądał.
Na podstawie moich z lat dziecinnych obserwacji Brata Alojzego doszedłem do przekonania, że był on tak dalece poczciwy i zbliżał się ku ideałowi, iż takiego drugiego nie spotkałem, — i nawet moich własnych Rodziców nie mógłbym pod tym względem z nim porównać. Jestem przekonany, że Brat Alojzy był stale takim.
Jednocześnie nadmieniam, że duży obraz Brata Alojzego wiszący w korytarzu przedstawia go bardzo wiernie (...).

Dr med. Marian Twardosz

Wieliczka, 30 III 1963 r.


2. W oczach obserwatora zza ściany

Do Wieliczki przybyłem w połowie lutego 1917 r. i mieszkałem w klasztorze reformatów przez trzy lata tuż obok celi Brata Alojzego na I piętrze. Pierwszym wrażeniem, jakie odniosłem w zetknięciu się z Bratem Alojzym, było stwierdzenie, że to człowiek bardzo pobożny. Widziałem go często klęczącego w kaplicy Pana Jezusa i czasem leżącego krzyżem. Widziałem go też często przy furcie w rozmowie z ubogimi. Ponieważ obiady jadałem w kuchni, widziałem Brata Alojzego, gdy tam przychodził i prosił br. Makarego, by mu coś dał do zjedzenia dla paneczków. Kiedy zaś Brat Alojzy spostrzegł, że coś pozostało zbędnego do jedzenia po spożyciu obiadu w refektarzu przez zakonników, brał sam, a potem usprawiedliwiał się z tego czynu przed br. Makarym. Jedzenie rozdawał biednym sam osobiście, a było czasem przy furcie i do 10 ubogich, co, przechodząc przez furtę do miasta, widziałem, ale tego, o czym mówił z ubogimi, nie słyszałem i nie widziałem, żeby się z nimi modlił.
Kiedy mieszkałem obok jego celi, słyszałem co wieczora przed udaniem się na spoczynek, jak Brat Alojzy się biczował. Słyszałem wyraźnie uderzenia, mlaski biczownicy po ciele.
W celi jego bywałem nieraz. Celka była ubożuchna, na stole czy na parapecie okna leżała trumienka i trupia głowa, rzeźbiona w drewnie, małego formatu. Czy były na ścianach jakie obrazy, nie pamiętam, ale był stół, łóżko, chyba jedno krzesło. W celi czyściutko, żadnych niepotrzebnych gratów nie było, tylko to, co konieczne.
Kiedy raz szedłem z nim do miasta, a często mi się kłaniano i ja się odkłaniałem lub kłaniałem się sam spotkanym osobom, bo byłem znany jako tutejszy organista, wtedy Brat Alojzy zwrócił mi taką uwagę: „Paniczeczku, już z paniczeczkiem nigdy nie pójdę, nie trzeba się tak udzielać, trzeba do ziemi patrzeć, bo z ziemiś powstał i do ziemi pójdziesz". Kiedy o tym opowiedziałem br. Gabrielowi, krawcowi, ten rzekł pod adresem Alojzeczka: "E, nie bierz tego do serca, to taki dziwak". Nie zdawałem sobie sprawy wówczas z tego, że Brat Alojzy chciał mnie nauczyć pokory.
Odnosiłem się do Brata Alojzego stale z szacunkiem jako do starszego. Czasem on pierwszy powiedział: „Pochwalony..." przy powitaniu, czasem ja. Muszę zaznaczyć, że Alojzeczek był zawsze dla mnie uprzejmy, nieraz mi miodu przyniósł jako lekarstwo na gardło.
Spotykałem go przy pracy przy pszczołach; stałem z daleka, bo się bałem pogryzienia, ale Alojzego widziałem bez siatki z wizytą u pszczół. Brat Alojzy wówczas mawiał: "To moje kochane robaczki Boże; nie gryzą mnie, bo mnie znają". Siatkę nakładał wtedy, kiedy wybierał miód lub coś przestawiał w ulach. Pni było około 15. Brat Alojzy robił miód pitny; czasami brałem udział przy spuszczaniu miodu do flaszek dla klasztoru na odpusty. (...)
Podczas uroczystości odpustowych był wszędzie czynny; służył do mszy św., pomagał w zakrystii i kościele i kręcił się między ludźmi.
Na ogół Brat Alojzy był małomówny, skupiony, ale ja nie obserwowałem go specjalnie, gdyż sam byłem bardzo zajęty: jeździłem wtedy do konserwatorium, ćwiczyłem na fisharmonii, przepisywałem lekcje muzyki, chodziłem na ćwiczenia do „Lutni", czasami cały dzień nie było mnie w domu. Nieraz w dzień powszedni, gdy po mszy św. wyjechałem do Krakowa, to powracałem dopiero wieczorem.

Piotr Komenda

Wieliczka 1964 r.


3. Ministrant

Będąc ministrantem w latach 1908-1914 cieszyłem się bardzo, gdy do zakrystii przychodził zakapturzony Brat Alojzy, którego zwyczajem było witać ministrantów radośnie uśmiechem... Pewnego dnia, po modlitwie w kaplicy Cudownego Pana Jezusa, przyszedł Brat do zakrystii, a widząc moje zabiegi nad układaniem alby O. Walentemu, wyręczył mnie, przy czym szepnął, że będziemy razem służyć do mszy św. Zdziwiony ucieszyłem się tym wyróżnieniem Czcigodnego Brata, który z oddaniem troszczył się o dobro ministrantów.
To postanowienie służenia w tej właśnie mszy św. zrozumiałem w chwili, gdy dzwonkiem przekazywał uczestnikom „Offertorium". Trzykrotne, lekkie stuknięcie sercem dzwonka napełniały metalicznym dźwiękiem wnętrze kościoła, a odbite o organy, sklepienia, nisze i ołtarze, wracały stokrotnym echem do skupionych na modlitwie. Drganie to towarzyszyło ponownemu wezwaniu na „Sanctus". Tę radosną część mszy św. ministranci zwykli ogłaszać przewlekłym i impulsywnym dzwonieniem. Zbliżający się „Kanon" oznajmił jeden cichy, ale pełen wzruszenia dźwięk dzwonka. Przeistoczenie... do udziału w tej Świętej Ofierze wezwał Brat Alojzy stłumionym uderzeniem dzwonka... raz... raz... raz, i po chwili... raz... raz... raz. W milczeniu objawiła się Tajemnica wiary, w milczeniu rozlała się w sercach Prawda i Miłość.
Patrząc w czasie mszy św. na rozmodlone oczy Brata Alojzego, starałem się pojąć dary łaski.
Po mszy św., gdy ojciec Walenty na klęczniku dziękował Panu Bogu za odprawioną Ofiarę, Brat Alojzy, zarzucając na ramiona ulubioną pelerynę, zwrócił się cicho do mnie: „Braciszku miły, służyłem z tobą, by cię pouczyć, jak należy podczas mszy św. dzwonić. Poucz kolegów ministrantów o sposobie używania dzwonka. Pamiętaj, że Pan Jezus umierał w skupieniu i ciszy, nie godzi się więc tej chwili świętej zasmucać hałaśliwym dzwonieniem...".
Dziś, w mojej starości, coraz głębiej oceniam wielkość służby Brata Alojzego, umiejącego wielbić swego Pana (...).

Klemens Sosin

Wieliczka, 711968 r.


4. Z życia Brata Alojzego Kosiby z lat I wojny światowej

Jako młoda dziewczyna pracowałam w klasztorze. Życie klasztorne bardzo mnie interesowało, sama bowiem miałam zostać zakonnicą, lecz wojna i warunki materialne nie doprowadziły tego pragnienia do skutku. Wtedy to szczególną uwagę zwróciłam na ś.p. Brata Alojzego. Brat Alojzy w mojej wyobraźni był czym innym w porównaniu z innymi braćmi. Kiedy inni bracia i księża posyłali mnie po różne sprawunki, Brat Alojzy nigdy się do mnie o żadną pomoc nie zwracał. Rozmawiał ze mną tylko wtedy, jeśli Go ważna potrzeba zmuszała. Podczas rozmowy był bardzo zaskoczony, uśmiechał się, ale wzroku na mnie nigdy nie skierował, a przy każdym niemal słowie przebierał paciorki różańca i powtarzał: „O, mój Jezu, miłosierdzia!".
Był skąpcem Bożym; nigdy nie chciał dać nic za darmo, żeby chociaż jedno słówko modlitwy od kogoś zdobyć dla Jezuska. Gdy raz prosiłam Go, ażeby jabłko rzucił z ogrodu, gdzie były pszczoły, które On obsługiwał, powiedział mi, rzucając jabłko — „zmów Anioł Pański". A ja, śmiejąc się, uciekłam i modlitwy nie zmówiłam. Później zobaczyłam, że się tym bardzo zmartwił.
Gdy nieraz wpadałam do furty klasztornej, widziałam jak się spierał z żebrakami, godził ich, modlił się z nimi. Często zdarzało się, że zabierał z ganku mój obiad, który wynosił mi Brat Makary — wszędzie wtenczas była klauzura. Razu pewnego przyłapałam Alojzeczka, jak zabierał obiad i sprawa się wydała. Ja Mu mówię: „Ojczulku, zabieracie mi obiad", a On mi pokornie odpowiada: „Tobie, dziecko, dadzą inny, a mnie by nie dali; a ja muszę mieć dla moich panocków". Bracia mieli specjalne uszanowanie dla Niego, pomimo że im często płatał figle. Nie słyszałam, żeby któryś z nich źle się do Niego odnosił. Brat Makary był bardzo porywczy; słyszałam jak innych braci ćwiczył; o Bracie Alojzym nigdy się źle nie wyraził.
Gdy już byłam dorosłą panną, pracowałam z innymi w ogrodzie. Czasem zdarzyło się, że ś.p. Brat Alojzy szedł w naszą stronę, ale kiedy nas dostrzegł, prędko chował głowę w ramiona i zawracał na powrót.
A gdy już byłam mężatką, często polecałam się Jego modlitwom w różnych zmartwieniach. Gdy przychodziłam do furty, w rozmowie nigdy na mnie nie patrzył, tylko słuchał i powtarzał „O mój Jezu, miłosierdzia!" i mówił: „Idź, dziecko, idź, wszystko będzie dobrze". Jeszcze nie odeszłam dobrze, a On się już korzył i prosił przed Panem Jezusem Ukrzyżowanym. I nigdy się nie zdarzyło, żeby mi tego nie wymodlił, o co prosiłam.
Gdy Brat Alojzy przychodził po kweście — wiedział, że my mamy wszystko — prosił, o co tylko mógł. Zdarzało się, że to zaraz zostawił w drugim domu.
Mąż mój powiedział, że ten zakonnik musi być kiedyś świętym, bo przechodząc raz drogą zobaczył jak Brat Alojzy idąc drogą, przy której stoi Krzyż drewniany, upadł najpierw na ziemię twarzą opodal krzyża i szedł na kolanach, gdy doszedł, obłapał krzyż rękami i całował, i znów odszedł, i tak do trzeciego razu. Za każdym razem obchodził krzyż naokoło i patrzył w górę.
Brata Alojzego znałam przez kilkanaście lat, ale nie zauważyłam u Niego żadnego błędu, tylko same modlitwy, pokorę i umartwienie. Świadczy o tym I wojna światowa. Podczas działań wojennych wszyscy gdzieś się chronili, a On w tym niebezpieczeństwie niósł pomoc i pociechę biednym i nieszczęśliwym. Boże, daj Mu koronę wiecznej chwały.

Maria Zapadlińska

Zabawa k. Wieliczki, 28 VIII 1966 r.


5. Pogadanki z dziećmi

Sługę Bożego Alojzego Kosibę poznałem około 1914 r. w Wieliczce. Pracowałem wówczas w Żupie Solnej jako kierownik techniczny wszystkich urządzeń i warsztatów oraz elektrowni salinarnej. Mieszkałem w budynku salinarnym, znajdującym się w parku salinarnym, gdzie mieszkali także inni inżynierowie pracujący w Żupie Solnej. Sługa Boży odwiedzał nas tam dosyć często, a zwłaszcza w każde uroczyste święto.
Ja miałem pięcioro dzieci, a Sługa Boży odwiedzając nas wiele czasu poświęcał na pogadanki z dziećmi. Pogadanki te były wykorzystywane na religijne kształcenie dzieci. Wraz z moją zmarłą pierwszą żoną zauważyłem, że Alojzeczek był człowiekiem ogromnie uczciwym i odznaczał się wielką dobrocią serca, tak że moja żona nazywała go świętym. Witając przybywającego Sługę Bożego, mówiła do niego z przekonaniem i z radością: „Alojzeczku, jesteś święty", na co Sługa Boży natychmiast odpowiadał — „O, ja jestem grzeszny i nie zasługuję na nazwę świętego". Sługa Boży odwiedzając nas pozostawał zawsze dość długo na rozmowach z nami. Był tak lubiany, że dzieci nie chciały go od siebie wypuścić. Przychodził w odwiedziny nie tylko do nas, ale i do innych w sąsiedztwie mieszkających inżynierów salinarnych. Sługa Boży przychodził do nas po kweście i zawsze otrzymywał od nas i od wszystkich rozmaite dary. Prowadząc religijne rozmowy z dziećmi, pouczał je o potrzebie życia religijnego, uzasadniając tym, że tak Pan Jezus nakazał. Z dziećmi na ogół długo przebywał i starał się je wszystkie pouczać o wierze św.

Sługa Boży był zawsze czysto ubrany, spokojny, ułożony, nigdy się nie denerwował; można było z nim spokojnie rozmawiać o różnych sprawach.
Przypominam sobie, że Sługa Boży jeździł parę razy na kwestę do Sandomierza, gdzie w 1921 r. był biskupem mój stryj, ks. Włodzimierz Jasiński. Przy tej sposobności załatwiał on u mojego stryja moje osobiste sprawy i bardzo chętnie podejmował się tego pośrednictwa, a mój stryj, poznawszy go, wyrażał o nim niezwykle dodatnią opinię.
Często obserwowałem Sługę Bożego w kościele OO. Reformatów w Wieliczce. Zawsze widziałem go tam klęczącego przed ołtarzem; on nigdy nie siedział, a przy tym był przez cały czas wpatrzony wyłącznie w ołtarz i przejęty modlitwą do tego stopnia, że poza tym zupełnie nic go nie obchodziło. Podczas tych jego modlitw dawało się zauważyć, że był on całkowicie oddany Bogu, a patrząc na tak zatopionego w modlitwach człowieka, doznawało się nieodpartego wrażenia, że się w nim widziało człowieka naprawdę świętego.
Sługa Boży był człowiekiem bardzo towarzyskim, chociaż nie był on swobodnym, ale zawsze zwracał uwagę na obecność Boga, mówiąc, że Pan Bóg wszystko widzi.
Sługa Boży był człowiekiem niezwykle dobrym i pełnym miłości bliźniego, z czego wynikała jego czułość i oddanie na usługi bliźnich, zwłaszcza w wypadkach wymagających szczególniejszej pomocy. Nie tylko karmił on biedne dzieci i starych biedaków, obdarzając ich pożywieniem, ale także w sposób niezwykle wyraźny przychodził bliźnim z czynną pomocą w przypadkach chorób i opuszczenia. Kiedy się dowiedział, że ktoś jest opuszczony, chory, pozbawiony opieki, natychmiast się tam udawał z pomocą. Opiekował się przeważnie chorymi, którym donosił żywność, jaką wypraszał sobie dla nich u innych osób. W owym czasie mieszkał w Wieliczce dr Baraniecki, do którego Sługa Boży udawał się osobiście z prośbą o pomoc dla chorych. Chyba naprawdę głęboką pokorą i miłością bliźniego musiały być poparte jego prośby, skoro lekarz, dr Baraniecki, najzupełniej bezinteresownie leczył chorych i nieraz razem ze Sługą Bożym udawał się do nich z wizytą
lekarską. Lekarstwa zapisywane chorym przez dra Baranieckiego wydawał bezpłatnie właściciel apteki Miczyński, o co znowu pokornie prosił Sługa Boży. Wypadków tych było bardzo dużo (...).

Inż. Piotr Jasiński 5 Wieliczka, 20 V 1964 r.


6. Człowiek oddany wyłącznie Bogu

Brata Alojzego znałam od moich wczesnych, młodzieńczych lat. (Urodziłam się 1892 r. w Wieliczce). Obserwowałam go w kościele Ojców Reformatów, do którego stale uczęszczałam, także na ulicy oraz w naszym domu, gdy przychodził do moich rodziców z prośbą o jakąś przysługę.
Był on człowiekiem niezwykle pokornym i dlatego przychodząc do nas nie miał śmiałości wejść do domu, gdzie były kobiety, lecz zatrzymywał się u węgła domu, skąd wywoływał mego ojca, któremu przedstawiał cel swojego przybycia, tj. prośbę o jakąś przysługę, np. o kupienie jagód na sok i wyciśnięcie tych jagód, ponieważ w klasztorze nie miał mu kto tego załatwić. A potrzebował dość dużo wina z soku jagodowego dla biednych chorych.
Kiedy po ukończeniu szkół byłam już na posadzie nauczycielskiej w miejscowości Kobyle, pow. Bochnia, to Brat Alojzy pewnego razu przyjechawszy na kwestę odwiedził mnie w szkole, a następnie w parafii, gdzie się zatrzymał, wydał o mnie bardzo pochlebne świadectwo, bo zachowywał w swojej pamięci wdzięczność dla mnie za to, że mu się nieraz przysłużyłam, wyrabiając dla niego soki jagodowe.
Gdziekolwiek Brat Alojzy z kimś się zetknął i o coś poprosił, to za każdą, choćby najmniejszą przysługę, lub za każde skie¬rowane do niego życzliwe, czy nawet nieżyczliwe słowo stale dziękował słowami: „Panie Boże zapłać". Wypowiadał te słowa podzięki nawet w przypadkach, gdy ktoś wrogo usposobiony do kwestarza zakonnego łajał go obelżywymi słowami za kwestarskie prośby. Idąc drogą stale odmawiał różaniec, oczy miał zawsze spuszczone w dół, a z całej jego postaci przebijała głęboka pokora.
Często widywałam Brata Alojzego w klasztorze przed ołtarzem Pana Jezusa Ukrzyżowanego, gdzie klęcząc sam odmawiał różaniec. Jako młoda dziewczyna często zachodziłam do kościoła, bo na cmentarzu klasztornym urządzałyśmy sobie zabawę. Będąc na dziedzińcu kościelnym, widywałam Brata Alojzego przy rozdawaniu biednym pożywienia, szczególnie w piątki. W owych czasach odbywały się całe pochody biednych do klasztoru po jałmużnę w postaci pożywienia, przy którego rozdawaniu Brat Alojzy zawsze miał wiele pracy. W szafce koło furty stale przechowywał zebrane zapasy żywności dla biednych i nikomu nie odmawiał pożywienia. Do biednych odnosił się z pokorą i słodyczą, a przy tym z wielką grzecznością i nigdy na nikogo nie podnosił głosu.

Brat Alojzy bardzo lubił dzieci; przy każdej okazji gromadził je koło siebie, zachęcał do modlitwy i modlił się razem z nimi. (...) O każdym, kto mu oddał jakąkolwiek przysługę, wyrażał się słowami: dobrodziej lub dobrodziejka. Pewnego razu przed świętami Bożego Narodzenia Brat Alojzy przysłał mi opłatki, bo chciał przynajmniej w ten sposób odwdzięczyć się mi za wyświadczone mu drobne przysługi.
W dniach, kiedy Brat Alojzy nie wyjeżdżał na kwestę, to przebywał stale w kościele i służył prawie do wszystkich mszy św., a podczas służenia zawsze odmawiał różaniec. Przy usługiwaniu do mszy św. dawało się zauważyć jego bardzo wielkie skupienie i, jak można sądzić, głębokie przejęcie się tą czynnością.

Podczas dorocznego odpustu Brat Alojzy opiekował się pątnikami (...) Brat Alojzy był ogólnie bardzo lubiany i nazywany Bratem Alojzeczkiem. Po kweście, wszędzie gdzie przebywał, przyjmowano go bardzo gościnnie, serdecznie i chętnie oraz obdarowywano z pełną życzliwością. Jeśli chodziło o dobro klasztoru, to Brat Alojzy umiał być dosyć takim, jakby powiedzieć, przypochlebnym, i tym bardzo zjednywał sobie ludzi dla klasztoru.
Obserwując ogólne zachowanie się Brata Alojzego, uznawałam go za człowieka oddanego wyłącznie Bogu. (...)
Brat Alojzy posiadał też szczególną zdolność zapamiętywania sobie osób. (...) Był bardzo skromny i nie chciał stykać się z kobietami, to jednak, gdy mnie spotkał na ulicy, zawsze ukłonił się i pozdrowił chrześcijańskim pozdrowieniem. Byłam przekonana, że Brat Alojzy, będąc całkowicie oddanym Bogu, w ogóle nie stykałby się z ludźmi, a czynił to tylko z konieczności. (...)
Reasumując moje spostrzeżenia z dawno minionych lat, doszłam do przekonania, że Brata Alojzego cechowała jakaś świętość i dlatego po dzień dzisiejszy odnoszę się do niego z wiarą jako do człowieka świątobliwego (...).

Helena Kurzawa

Wieliczka, 27 IV 1960 r.


7. Milosierdzie Brata Alojzego

Brata Alojzego Kosibę poznałem w moim wieku dziecinnym. (Urodziłem się 19 V 1899 r.). Był on popularnie zwany Alojzeczkiem lub Alojzusiem. Bardzo chętnie przebywał w otoczeniu dzieci różnego wieku, które się do niego garnęły, ponieważ lubił dzieci. Ta jego miłość do dzieci objawiała się w jego wielkiej serdeczności, z jaką odnosił się do nich. (...)
Przypominam sobie wyraźnie moje pierwsze wrażenia, jakich doznałem w okresie, kiedy jeszcze szopka betlejemska ustawiana była w kościele ojców reformatów z boku we wgłębieniu muru kościelnego, gdzie stoi konfesjonał. Tam to, na tym konfesjonale, po obłożeniu go w odpowiedni sposób deskami, układano szopkę. Przy tej to szopce Brat Alojzy wyśpiewywał wraz z dziećmi kolędy. Była to żywa adoracja narodzonego Boskiego Dzieciątka, która niekiedy trwała kilka godzin podczas kilku nabożeństw w niedziele i święta, a także w przerwach między nabożeństwami.
Osobistych, bliższych kontaktów z Bratem Alojzym wprawdzie nie miałem, ale ilekroć widziałem go w kościele służącego do mszy św. lub też poza kościołem, to zawsze spotykałem się z jego głębokim i pełnym miłości westchnieniem w słowach: "O mój Jezu, miłosierdzia!". Westchnienie to było dyskretne, pobożne, a nie dewocyjne, i było wyrazem żarliwego stanu jego duszy, jemu właściwe.

Widywałem ś.p. Brata Alojzego klęczącego przed cudownym ołtarzem Pana Jezusa Ukrzyżowanego i modlącego się samego, lub wspólnie z wiernymi, o ile w tym czasie nie była odprawiana msza św. w kościele. Podczas uroczystości odpustowych w święto N.M.P. Anielskiej dnia 2 sierpnia (...) Brat Alojzy wspólnie z wiernymi nawiedzał kościół i odmawiał modlitwy.
Słyszałem wiele opowiadań o miłosierdziu ś.p. Brata Alojzego dla biednych. (...) Charakterystyczne świadectwo o tym jego miłosierdziu dawał mi niejaki Piotr Kwarciak, który mieszkał dawniej przy ul. Krakowskiej naprzeciw klasztoru, a później od 1935 r. był moim lokatorem. Pomimo, że był zdeklarowanym socjalistą-niewierzącym, podkreślał z uznaniem ofiarność klasztoru, a szczególnie Brata Alojzego, dla biednych, którzy często tłumnie korzystali z jego miłosierdzia (...).

Stanislaw Pamula

Wieliczka, 22 I 1960 r.


8. Nauczyciel milosierdzia

Br. Alojzego Kosibę znałam od 1918 r. Mieszkałam wówczas w Rozdzielu, pow. Bochnia, dokąd Br. Alojzy przyjeżdżał po kweście. Br. Alojzy odwiedzał nas w szkole w Rozdzielu, gdzie uczyłam. Jeździł on po okolicznych dworach i był wszędzie chętnie widziany, zwłaszcza że był on towarzysko bardzo obyty. W czasie odwiedzin kwestarskich opowiadał swoje spostrzeżenia z wizyt kwestarskich z różnych miejscowości, a także opowiadał nam i o klasztorze wielickim. Przychodząc witał nas zawsze pozdrowieniem chrześcijańskim.
Po naszym przeniesieniu się do Wieliczki odwiedzał nas towarzysko w domu. Do dzieci odnosił się szczególnie ujmująco; opowiadał im różne wesołe anegdotki i bawił figielkami. Miał on też specjalną zdolność umiejętnego podchodzenia do starszych, przez co zjednywał sobie ogólną sympatię. W rozmowach z dziećmi zapytywał się, czy umieją na pamięć jakąś religijną pieśń. Pewnego razu podczas odwiedzin w naszym ogrodzie zabawiał dzieci, a zobaczywszy jakąś biedną dziewczynkę cygańską zwrócił się do mojej małej córeczki z zapytaniem, czy nie dałaby swojej sukienki tej małej biednej cyganeczce, która na pół naga nie miała się w co ubrać. Akt ten wskazywał na niezwykle dobre i czułe serce Br. Alojzego dla biednych. (...)
W kościele widywałam Br. Alojzego klęczącego przed Najśw. Sakramentem, widywałam go także służącego do mszy św., gdzie okazywał jakąś szczególną pobożność. Widziałam, jak Br. Alojzy rozdawał przy furcie klasztornej pożywienie biednym. Opowiadał nam w domu, że nieraz, gdy się zebrała większa ilość biednych, to wracał kilakrotnie do kuchni z prośbą o chleb dla nich. Biedni obdarowani pożywieniem dziękowali mu i całowali po rękach. Widywałam Br. Alojzego często klęczącego przed ołtarzem Matki Boskiej i zatopionego w modlitwach. (...)
Przy wyjazdach Br. Alojzego po kweście do różnych miejscowości, np. w Bodzanowie, widziałam, jak ludzie chętnie się do niego garnęli i znosili mu dary dla klasztoru (...).

Stanisława Jagielska

Kraków, 22 IV 1960 r.


9. Przyjaciel dzieci

Brata Alojzego Kosibę znałam od moich dziecinnych lat, tj. mniej więcej od 6 lub 7 roku życia (od 1930-1931 r.). Brat Alojzy bywał bardzo często w domu u moich rodziców. (...) W czasie odwiedzin interesował się szczególnie życiem religijnym naszej rodziny, a zwłaszcza nas dzieci, zapytywał się, czy odmawiamy paciorek, i nazywał nas aniołeczkami. Opowiadał nam, że się bardzo dużo modli klęcząco (chcąc i nas zachęcić do modlitwy), a na dowód tego pozwalał nam dotykać się przez habit jego kolan, które, jak dało się zauważyć, robiły wrażenie jak gdyby były obłożone bardzo twardą skórą podeszwową. Brat Alojzy odnosił się do dzieci bardzo serdecznie, ponieważ bardzo lubił dzieci.
Przypominam sobie, że kiedy w czasie wakacji szkolnych odwiedził nas we wsi w Jawczycach koło Gdowa lub Raciechowicach koło Limanowej, dokąd przyjeżdżał wozem, to miejscowa ludność witała go bardzo serdecznie i z pewnym jakimś kultem, a równocześnie obdarzała go bardzo hojnie. (...) Spotykając dzieci, Brat Alojzy chętnie się z nimi zabawiał, pokazując im przy tym różne sztuczki i figle wykonywane rękami względnie palcami. Był on zawsze wesoły, a gdy mamusia powiedziała, że my czasem byłyśmy niegrzeczne, to Brat Alojzy straszył nas, że dostaniemy od niego paskiem zakonnym. Innych szczegółów sobie nie przypominam.

Barbara z Jagielskich Dobrzycka

Kraków, 20 I 1960 r.


10. Przewodnik w modlitwie

Braciszka Alojzego poznałam, gdy miałam 6 lat, tj. w 1897 r. Chodziłam wtedy z matką do kościoła reformatów, by pomodlić się razem z Bratem Alojzym. Modlitwy te odprawiał ten Brat razem z dziećmi w kaplicy Cudownego Pana Jezusa lub w kościele przy rozmaitych ołtarzach, a w okresie kolęd przy szopce, która wówczas była po lewej ręce od wielkich drzwi, gdzie dziś jest konfesjonał gwardiański. Czasem też Br. Alojzy odprawiał stacje Drogi Krzyżowej, zwłaszcza w piątki, latem zaś odprawiał z nami Drogę Krzyżową przed kościołem, przy stacjach na cmentarzyku.
Brat Alojzy znał się z moim ojcem, gdyż ojciec był szewcem, a więc była to znajomość po fachu. Gdy był u nas z wizytą, to zawsze z jakimś interesem szewskim. Zachowywał się wtedy bardzo budująco i skromnie patrzył w ziemię. Po śmierci naszego Tatusia Br. Alojzy przestał przychodzić do nas. Kiedy go potem spotykałam na ulicy, to pochwaliłam Pana Jezusa, on odpowiedział i na tym koniec. Na ulicy bowiem nie chciał rozmawiać. Spotykałam go w kościele klasztornym, gdy był w domu i nie szedł na kwestę. Lubił się modlić w niedzielę po nieszporach; wyjmował różaniec i zapraszał wszystkich, którzy mogli zostać dłużej, do modlitwy. Był miłosierny dla drugich, że sam sobie od ust odjął, a dał biednemu i głodnemu.
W tym roku miał mój syn kłopoty. (...) Wtedy zaczęłam się modlić do Br. Alojzego, by się wstawił do Boga w tej kłopotliwej sprawie. (...) Uważam, że tę łaskę uprosiłam za przyczyną Br. Alojzego, którego modlitwami zawsze się budowałam, kiedy jeszcze żył i z którym razem modliłam się za mego dzieciństwa.

Helena Sitkowa

Wieliczka, 13 V 1960 r.


11. Czlowiek święty

Brata Alojzego Kosibę znałam od moich dziecinnych lat, a urodziłam się w 1899 r. Poznałam go, gdy przejeżdżał ulicą po kweście. Widząc nadjeżdżającego Brata Alojzego, my małe dzieci podbiegałyśmy do niego do fury. (...) Brat Alojzy bardzo lubił dzieci i odnosił się do nich z wielką czułością. Przed naszym domem była na drzewie przydrożnym mała kapliczka, przedstawiająca trzeci upadek Pana Jezusa pod krzyżem, do której Brat Alojzy zawsze schodził z fury, a podszedłszy do kapliczki, klękał przed nią i modlił się. (...) Pewnego razu zauważyłam na ręce Brata Alojzego u nasady dużego palca duże zgrubienie i zapytałam go, co to jest, na co Brat odpowiedział, że dobrze, że ma takie zgrubienie na ręce, bo ono ułatwia mu wyrabianie pasków do habitu, przy czym pokazał mi nawet, jak te paski sporządza. Brat Alojzy witając się z dziećmi głaskał je po główkach, wypytywał się, czy kochają swoich rodziców, czy odmawiają codziennie paciorek, czy w ogóle modlą się, a przy tym rozdawał rozmaite ładne obrazki. (...)
Będąc bardzo dobrym człowiekiem, był czułym na ludzką biedę. Kiedy zauważył, że gdzieś zachodzi potrzeba przyjścia komuś z pomocą żywnościową, to obdarowywał z wielkim miłosierdziem. Zdarzało się, że otrzymaną z jałmużny żywność w jednym domu, pozostawiał zaraz w drugim, jeśli stwierdził brak pożywienia. Zauważyłam pewnego razu, jak Brat Alojzy wracając z kwesty obdarzył workiem ziemniaków i kapustą pewną staruszkę, która haftowała obrusy na ołtarze. W Wieliczce żył pewien kaleka bez rąk i o jednej nodze. Ile razy Brat Alojzy spotkał go koło księgarni, to go zawsze sam karmił, a następnie wrzucał mu do kieszeni jałmużnę.
Kiedy byłam już dorosłą panienką, pracowałam w księgarni P. Czarneckiego w Wieliczce; zauważyłam, że Brat Alojzy często wstępował do tej księgarni po różne artykuły kancelaryjne dla klasztoru. Chcąc go czymś obdarować, przy gotowywałam dla niego pakiety kopert mojego własnego wyrobu i dawałam mu je bezpłatnie.
Obserwując Brata Alojzego przez szereg lat, doszłam do przekonania, że był on człowiekiem prawdziwie wielkiej świątobliwości; aż do tego czasu nie zauważyłam w tutejszym kościele żadnego innego zakonnika, który by się odznaczał taką głęboką pobożnością, jak Brat Alojzy Kosiba. W rzeczywistości Brat Alojzy był bardzo oddany Bogu i dlatego po jego śmierci wierzyłam, że umarł człowiek święty (...).

Kunegunda Kubicka

Wieliczka, 23 IX 1960 r.