18. ŻYCIORYS - OSTATNIE SPOJRZENIE

Nadszedł okres Adwentu w r. 1938. Brat Alojzy, jak co roku, rozpoczął roznoszenie opłatków wigilijnych po Wieliczce i okolicy.
W każdym domu witali go z serdeczną radością. Od tak dawna go przecież znali. Niektórzy pamiętali go z tych czasów, gdy jeszcze sami byli dziećmi. Teraz włos im już posiwiał, otoczeni byli synami i wnukami, a Alojzeczek, jak przed laty, tak i teraz nic tylko im składał życzenia świąteczne, ale i dzieciom ich dzieci. Brat Alojzy nikogo nie pomijał, dobre słowo miał i dla starszych, i dla dzieci, dla nich także nosił malutkie wiązki opłatków kolorowych. Wszyscy spotykali się z tą samą dobrocią u Alojzeczka, z tym samym życzliwym uśmiechem, z tym samym pogodnym jego wejrzeniem. Choć czoło miał już poorane bruzdami i twarz pomarszczoną, ale oczy — zawsze te same.
Tak się wszyscy przyzwyczaili do widoku Alojzeczka i do tego, że to on właśnie ofiaruje im opłatki razem ze swoim dobrym uśmiechem, że nic wyobrażali sobie, by było inaczej. Choć niektórzy myśleli: kto wie, czy Alojzeczek przyjdzie w tym roku z życzeniami, może wyręczy go któryś z młodszych braciszków, bo zima zaczęła się wcześnie i już w połowie grudnia spadły wielkie śniegi. Kto wie, czy Alojzeczek dobrnie przez zaspy do naszych domów!
A jednak przyszedł. Serdecznie go witali.
Gdy go widziano, jak nieraz przystawał w drodze, jak patrzył spod Lekarki lub Sierczy na rozłożone w dole miasto, myślano sobie, że zmęczył się staruszek i odpoczywa. Ale Brat Alojzy nie tylko odpoczywał, on czuł, że siły jego słabną, że już do tych domów na drugi rok nie przyjdzie. Szepcząc paciorki na koronce, polecał Bogu tych wszystkich, których odwiedzał. Czuł, że to było jego ostatnie spojrzenie i pożegnanie z dobrodziejami klasztoru i z tą okolicą, którą setki razy przemierzył w różnych porach roku.
Przeczuwał, że tegoroczne roznoszenie opłatków było ostatnią jego dalszą wędrówką.
Święta Bożego Narodzenia spędził wszakże pogodnie i radośnie w gronie zakonników. Wesoło wyśpiewywał kolędy, jak w inne lata, i cieszył się, jak zawsze, duchową radością z narodzenia Bożej Dzieciny.
Ale po świętach, gdy się wybierał w swoją zwykłą podróż w góry, rzekł do swego towarzysza kwestarskiego, brata Jacka:
— „Pobędę tam kilka dni, a po powrocie podzielimy się
terenem kwesty, bo już jestem stary i dalej nie dam rady".
Niespodziewanie na drugi dzień Brat Alojzy powrócił do klasztoru. Zapytany o przyczynę tak prędkiego powrotu,
oznajmił :
— „Będę umierał i chcę umrzeć w klasztorze".
Jakże często modlił się Alojzeczek o tę łaskę, by mógł umrzeć pośród swoich, by go śmierć nie zaskoczyła w drodze,
na kweście.
Brat Alojzy wrócił z podróży zziębnięty i chory. W klasztorze tymczasem zaszedł smutny wypadek: dnia 30 grudnia umarł młody ojciec Anzelm Sobanek. Tak niespodziewana śmierć tego ojca, zaledwie parę miesięcy po święceniach, wstrząsnęła bardzo wszystkimi współbraćmi, a także i Bratem Alojzym, który zawsze brał żywy udział w smutkach i radościach rodziny zakonnej.
Nie mógł już Alojzeczek uczestniczyć w pogrzebie o. Anzelma, który odbył się 2 stycznia w Krakowie, gdyż jeszcze rano tegoż dnia, czując się bardzo słabym, wyszedł przed ukończeniem medytacji z chóru zakonnego, by położyć się
do łóżka.
Sprowadzony lekarz, dr Roman Wojtaszek, stwierdził poważne zapalenie płuc, polecił postawić bańki oraz przepisał rozmaite nacierania i lekarstwa.
Ponieważ już w pierwszym dniu choroby Alojzeczka odezwało się silne „granie" w płucach, przeto przełożony polecił bratu Jackowi czuwanie i opiekę nad chorym, a o. Benedykt Kwaśny zaproponował mu spowiedź św. i Wiatyk. Brat Alojzy chętnie zgodził się na spowiedź świętą, ale chciał ją odbyć w następnym dniu, gdyż pragnął jak najlepiej przygotować się do niej i odbyć spowiedź generalną. O. Benedykt wytłumaczył mu jednak, żeby nie czekał ze spowiedzią generalną do następnego dnia, bo stan zdrowia może się wtedy pogorszyć do tego stopnia, że nie będzie mógł już przyjąć świętego Wiatyku. Na taki argument chory wyspowiadał się jeszcze tego samego dnia wieczorem i przyjął św. Wiatyk, chociaż już rano przyjmował Komunię św.

Kiedy zaś brat Jacek wróciwszy z pogrzebu o. Anzelma objął opiekę nad chorym, wtedy Alojzeczek odezwał się do niego.
— W ostatnich dniach mego życia ty będziesz moim przełożonym, a ja twoim podwładnym i kiedy mi rozkażesz wziąć
lekarstwo, które i tak już nic nie pomoże, to będę je używał.
Opowiadał brat Jacek, że chory leżał całkiem spokojnie, zdany na Wolę Bożą; udzielał mu różnych nauk, wskazówek i informacji w sprawie kwesty, będąc przekonanym, że już więcej na nią nie pójdzie.
W następnym dniu Brat Alojzy nie mógł już przyjąć Komunii św., ponieważ dokuczały mu wymioty, ale prosił rano brata Jacka, aby on przyjął w jego intencji Komunię św.
Kiedy zaś o. Benedykt zwrócił się do niego:
— Widzi brat, że dobrze się stało, iż już wczoraj zaopatrzyłem brata — wówczas uśmiechnął się i podziękował.
Pokarmów już prawic nie przyjmował, lecz tylko płyny, a otrzymane pożywienie prosił rozdać biednym.
Pomimo gorączki zachowywał zupełną świadomość. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że już rozstaje się z życiem. Ciągle jeszcze rachował się z sumieniem i spowiadał się trzy do czterech razy dziennie.
Ta częsta spowiedź nie wynikała bynajmniej z braku ufności w Miłosierdzie Boże, gdyż Bogu zupełnie zaufał. Powodem tej częstej spowiedzi była głęboka wiara i świadomość, że wkrótce stanie przed Najwyższym Sędzią. Pragnął więc być jak najlepiej przygotowanym i oczyszczonym z ziemskich niedoskonałości. Że tak patrzył na zbliżającą się śmierć i następującą po niej wieczność, może świadczyć jego prośba do opiekującego się nim brata Jacka, by mu podał pasek zakonny do opasania się i koronkę seraficką. Szkaplerz karmelitański miał już na szyi, do ręki zaś wziął krzyż i raz po raz całował. Prosił też brata Jacka o obraz Matki Boskiej,
który gorąco ucałowawszy, kazał zawiesić naprzeciw swego łóżka, żeby mógł patrzeć na oblicze Matki Najśw. i mieć ją przy sobie w godzinę śmierci.

W tym dniu odbywało się w klasztorze wielickim posiedzenie Zarządu Prowincji i ojciec prowincjał Anatol Pytlik odwiedził chorego wraz z całym definitorium.
Kiedy ojciec prowincjał zapytał go żartobliwie :
— Dlaczego brat leży, a nie idzie na kwestę? Wstawaj,
bracie, posłużysz mi do mszy św., bo nie mam ministranta!
Na to Alojzeczek dźwignął się i bez namysłu rzekł:
— Już idę.
— Nie teraz, nie teraz, ale jak wyzdrowiejesz — uspokoił
go prowincjał.
Przez cały czas choroby Alojzeczek zachowywał całkowity spokój; nie narzekał, nie skarżył się, nie okazywał najmniejszego zniecierpliwienia, chociaż męczyły go gorączka, silne poty i utrudniony oddech. Odwiedzających go ojców i braci przepraszał za swe mimowolne przewinienia. Prosił też furmanów, z którymi jeździł po kweście, i przepraszał ich, dziękował im i żegnał się z nimi.
Brat Alojzy miał zupełną świadomość, że już kończy się jego trud, że życie jego liczy się już na godziny, toteż myślami i sercem przenosił się do nieba.
— Opowiadaniem o piękności nieba Brat Alojzy wzruszył mnie do łez — wspominał czuwający przy nim brat Jacek. Mówił przy tym, że gdy wejdzie do nieba, to najpierw odda hołd Matce Najświętszej, która mu przez całe życie tyle łask wyjednała. Na zapytanie, czy nie żal mu umierać, odpowiedział, że nie i dodał, że tam zobaczy się ze św. Patriarchą Franciszkiem, świętymi braćmi Dydakiem, Paschalisem i Salwatorem.
Brat Alojzy miał oczy przeważnie utkwione w jeden punkt. Gdy się go zapytano, czy czegoś nie widzi i czy się czegoś nie boi, odpowiedział :
— Nie, nic nie widzę i niczego się nie boję, bo całą ufność moją złożyłem w Matce Najświętszej, którą przez całe życie
ogromnie kochałem.

W ostatnim dniu swego życia, a w trzecim choroby Alojzeczek czuł się już bardzo słabym, tak że brat Jacek, litując się nad nim, rozpłakał się. Zauważył to chory i odezwał się:
— Nie płacz, dzieciusiu, raczej się weselić trzeba. Zaśpiewałbyś jaką pieśń do Matki Bożej.
Wówczas brat Jacek zaśpiewał ulubioną pieśń Alojzeczka: "O, której berła". Chory ucieszył się bardzo i nawet pomagał w śpiewaniu, a na zwróconą mu uwagę, by nie śpiewał, bo się męczy, odpowiedział:
— Przepraszam cię, dzieciusiu, bo miałem cię słuchać, a
już zapomniałem o tym.
Przy zupełnym zachowaniu świadomości chory poprosił brata Jacka, by go ubrał na śmierć i przygotował gromnicę i zapałki. Potem wyraził jeszcze swoje ostatnie prośby, mianowicie, by brat Jacek pamiętał o chorym kuchciku Karolu, żeby nie umarł bez spowiedzi świętej, by miał staranie o biednych i nigdy nie odmawiał wsparcia proszącym, by na kweście dawał dobry przykład i jak najwięcej modlił się zwłaszcza za dusze w czyśćcu.

Brat Alojzy w tym swoim dniu ostatnim wiele się modlił sam lub z bratem Jackiem, często powtarzał swoje ulubione westchnienie: "O mój Jezu, miłosierdzia!", często też szeptał:
— Alem się uświęcił w zakonie, jak dziecko, szczęśliwym
się czuję jak nigdy.
Do ostatniej więc chwili zachował pogodę ducha i „siostrę śmierć" witał z zupełnym spokojem.

Na pół godziny przed agonią spowiednik jeszcze raz go wyspowiadał, a było to wieczorem, kiedy zakonnicy poszli na kolację, a po niej do kościoła na modlitwy. Skoro tylko ojcowie i bracia, skończywszy adorację Najśw. Sakramentu, przeszli pod ołtarz św. Antoniego, by odśpiewać w intencji chorego: „Si ąuaeris — Jeśli cudów szukasz", wtedy właśnie zaczęła się ostatnia walka Brata Alojzego ze śmiercią. Czuwający przy nim o. Benedykt udzielił mu absolucji i uderzył w dzwonek klasztorny, na którego głos zeszli się wszyscy zakonnicy przed celę umierającego. Część poklękała przy jego łożu, a część, nie mogąc się dostać do malutkiej celki, klęczała na korytarzu.
Zaczęto odmawiać litanię za konających. Chwile konania były krótkie i spokojne, a umierający podczas nich nie odzyskał już ani na moment przytomności.
Gdy odmawianie litanii dobiegało końca, Brat Alojzy wydał ostatnie westchnienie. Stało się to około godziny 8 wieczorem, dnia 4 stycznia 1939 r.

Sługa Boży Brat Alojzy liczył 84 lata życia, w służbie Bogu w zakonie trwał lat 61, z tego w klasztorze wielickim 60.
Odszedł tam, gdzie się już życia na lata nie liczy.