15. ŻYCIORYS - ŻYWICIEL GŁODNYCH

Ile razy sięgam do wspomnień o Bracie Alojzym, wtedy najczęściej przedstawia się on moim oczom albo klęczący u stóp Cudownego Ukrzyżowanego w kaplicy przy naszym kościele w Wieliczce, albo karmiący głodnych przy furcie klasztornej. Sądzę, że nie tylko w moich wspomnieniach, ale i u tych, co go znali, w identycznych sytuacjach wyłania się ten świątobliwy Braciszek. I nie bez głębszych racji te właśnie, a nie inne, powstają o nim skojarzenia. W kaplicy bowiem, modląc się żarliwie i płacząc przed Panem Jezusem, Alojzeczek najbardziej uzewnętrzniał swą miłość ku Bogu, przy furcie zaś, opiekując się głodnymi i ubogimi — jaśniał miłością ku bliźnim.
Jego miłość do bliźnich przejawiała się w niezatartej, jakby podświadomej pamięci nie tylko o tych, co polecali się jego modłom, ale zwłaszcza o biednych. Trudno przypuścić, żeby kiedy Alojzeczek zaniedbał swych „paneczków", raczej o sobie by zapomniał, ale nie o potrzebujących. Tym bardziej, że był on jakby urzędowym jałmużnikiem z ramienia klasztoru.
Franciszkanie bowiem, sami żyjący z jałmużny, mieli do pewnego stopnia obowiązek z otrzymanej od wiernych jałmużny wspierać ubogich i żywić głodnych. I rzeczywiście każdy klasztor franciszkański spełniał tę powinność i do dziś to czyni w miarę swych możliwości.
O tym wspieraniu ubogich przez klasztor wielicki wspomina z dawnych czasów brat Zefiryn Pyzik.
— Za mojej bytności w Wieliczce (od r. 1893 do 1907) gotowało się specjalnie w dużym „baniaku" dla biednych, których przychodziło do furty codziennie kilkunastu, nieraz do dwudziestu. Gdy nie było Brata Alojzego w domu, wynosił im jedzenie kuchta. Ilekroć zaś Alojzeczek przebywał w klasztorze, sam szedł do nich. Odmówił z nimi pacierze i rozdzielał jedzenie. I nie tylko to, co dla nich ugotowano, ale i to, co zostało w kuchni i od stołu, zabierał i tym im maścił, żeby tylko było lepsze, a także i kwestował dla nich. Gdy zjedli, powiedział do nich naukę, odmówił znów pacierz i dziękczynienie. Było to dla niego największą uciechą i przyjemnością, że to dla Pana Jezusa, bo i swoje porcje dawał, sam nie jedząc.
Ten zwyczaj gotowania osobnej strawy dla ubogich zachował się do czasów drugiej wojny światowej, na dowód czego przytaczamy prawie identyczne, opisujące późniejsze lata wspomnienie Marii Fortuny.

— Odwiedziny biednych u furty klasztornej odbywały się prawie codziennie, a najliczniejsze były w niedziele. Po obiedzie w refektarzu Brat Alojzy wychodził do furty, gdzie oczekiwała go liczna gromada biednych: mężczyźni, kobiety i dzieci. Niedzielna gromada biednych liczyła około 25 osób, a nieraz i znacznie więcej. W porze zimowej bywało bardzo dużo biednych.
Brat Alojzy wynosił z kuchni duży dwuuszny garnek z zupą, albo z ziemniakami i kapustą, i sam rozdzielał pożywienie biednym chochlą do garnuszków, obdarzając równocześnie każdego kromką chleba. Pokrajane kawałki chleba, a także owoce Brat Alojzy umieszczał w swoim szerokim rękawie habitu, z którego prawie niespostrzeżenie je wyjmował i rozdawał. Po ukończeniu takiego obiadu Alojzeczek wprowadzał swoich biednych do kościoła, aby tam, dziękując Panu Bogu, pomodlić się wraz z nimi i pośpiewać.

Niekiedy zabrakło tej specjalnie przygotowanej strawy dla ubogich. Wtedy Brat Alojzy umiał sobie sprytnie poradzić, by nikt z biednych nie odszedł od furty głodny.
— Bardzo często bywałem — mówił jeden ze świadków —
na obiadach w klasztorze w Wieliczce z okazji różnych uroczystości i obserwowałem Brata Alojzego, który również znajdował się przy wspólnym stole.
— Nie dbał on jednak o swój własny posiłek, lecz zwracał
uwagę na gości, blisko niego się znajdujących. O ile zauważył, że któryś z nich — z jego sąsiadów — był zbytnio zajęty rozmową, Brat Alojzy zabierał gościowi talerz z jedzeniem, „ażeby mu nie wystygło" i wynosił biednym, co po spostrzeżeniu tego przez uczestników wprowadzało ich w niezwykle
wesoły nastrój.

W czasie uroczystości Alojzeczek najwięcej kręcił się po kuchni, gdzie zawsze coś niepotrzebnego zabierał kucharzowi i rozdawał biedakom przy furcie.
Tak zatem sam nie jadł i nie zabawiał się spokojnie rozmowami z gośćmi, bo sercem był zawsze przy biedakach, troszczył się, by przede wszystkim ich nakarmić. Na końcu dopiero myślał o sobie.

Innym razem — za gwardiaństwa o. Zygmunta Janickiego — Alojzeczek, wróciwszy z kwesty, poszedł zameldować się do przełożonego. Klęknął, ucałował pasek, mówiąc: „Benedicite, Reverende Pater!" — „Pobłogosław, Przewielebny Ojcze!" — a gdy otrzymał błogosławieństwo, rzekł:
— Proszę przewielebnego ojca gwardiana, przyniosłem tro¬
chę sereczków góralskich.
Były to serki owcze, prasowane, tak zwane „oszczypki".
— Dobrze, bracie, daj mi jeden do skosztowania, a resztę
zanieś do spiżarni, to się nie zepsuje i może dłużej poleżeć.
Ale nie poleżały długo. W kilka dni potem Brat Alojzy wszystkie wyniósł „paneczkom" do furty.
Dowiedziawszy się o tym o. Zygmunt uśmiechnął się i machnął tylko ręką; sam przecież dał Bratu pozwolenie wspierania ubogich i może, znając Alojzeczka, przewidywał, że się tak właśnie stanie.

Podobną historię opowiedział jeden ze współbraci Alojzego.
— Pewnego razu Brat Alojzy przyniósł mi ładną koszulę
lnianą w prezencie, prosząc, abym się pomodlił za dobrodziejów, którzy mu ją ofiarowali, przy czym dodał: „Jestem już stary i ta koszula jest już dla mnie niestosowna, a dla ciebie się nada, boś ty młody". Zaledwie po upływie godziny Brat Alojzy przyszedł odebrać koszulę, którą dopiero co mi dał, uzasadniając to tym, że „jest przy furcie biedak, który nie ma koszuli, więc jemu jest bardziej potrzebna niż tobie".
Potem oczywiście Alojzeczek na klęczkach przepraszał tego współbrata, by się nie gniewał.

Ciekawsza historia zdarzyła się raz, kiedy Brat Alojzy został przypadkowo mianowany szafarzem.
Ojciec gwardian wraz z innymi zakonnikami i bratem kucharzem, pełniącym równocześnie obowiązki szafarza, musiał wyjechać do pewnej parani na wielki odpust i to wcześniej, na dwa dni przed odpustem, gdyż ojcowie mieli pomagać
w spowiadaniu parafian, a brat kucharz miał przygotowywać obiady odpustowe dla księży i gości. W klasztorze pozostał tylko jeden ojciec, wielki asceta i samotnik, którego cały świat nic nie obchodził.
Przed wyjazdem gwardian zawołał Brata Alojzego i powiedział :
— Bracie Alojzy, masz być przez cały czas naszej nieobecności szafarzem w klasztorze. Żebyś dobrze gospodarzył!
Naturalnie, że ubodzy jakimś cudem zaraz zwiedzieli się, iż Alojzeczek został w klasztorze gospodarzem. Jedni drugim podawali tę wiadomość, tak iż w niespełna pół dnia wielka liczba biedaków obiegła furtę klasztorną. A Brat Alojzy wynosił im z kuchni i wynosił pożywienie.
Rozradowane „paneczki" najadły się do syta, jak nigdy, głośno chwaliły Pana Boga i hojność Alojzeczka — ich opiekuna.
Ale na drugi dzień powtórzyło się to samo, zbiegła się nawet jeszcze większa gromada biedoty. Brat szafarz, Alojzeczek, co tylko miał w kuchni i spiżarni, wydał, kazał więc zabić cielaka, gotować i smażyć. Znowu hojnie obdarzał wszystkich przy furcie. Mieli wtedy ubodzy swój prawdziwy „bal". Trzeciego dnia wrócili ojcowie z odpustu i patrzą, a tu cały cmentarz kościelny ubogich.
— Co to? U nas też odpust? — zwrócił się gwardian do
brata kurcharza. — Idź no, bracie, zbadaj, co to jest i daj mi znać, będę u siebie w celi.
Kiedy brat kucharz zjawił się w kuchni, wtedy inni bracia podnieśli lament na Alojzeczka, że wszystko wydał dla ubogich i jeszcze cielaka dla nich zabił.
Brat Alojzy dopiero teraz spostrzegł się, że przeholował w swej szczodrobliwości, oddał czym prędzej klucze od spiżarni i pobiegł do kościoła.
Po chwili współbracia na próżno szukali go po klasztorze, w kościele i ogrodzie. Alojzeczek znikł jak kamfora.
Dopiero po paru godzinach wrócił do klasztoru, ale z krową popędzaną przez dworskiego chłopaka. Ukwestował ją dla klasztoru. Jakże się to stało?
Dalszą historię opowiedział chłopak z dworu śledziejowskiego.
Opowiadał, że gdy Alojzeczek zjawił się we dworze, zdziwiony dziedzic, widząc go zdyszanego i zastrachanego, spytał:

— Bracie Alojzy, coś taki przestraszony, stało się co może
złego w klasztorze?
— Jaśnie panie dziedzicu, oj, stało się, stało! Zabiją Alojzeczka ! Nie mam już po co wracać do klasztoreczku! — I opowiedział całą swoją tragedię z zabitym cielakiem.
— Gdzie ta Alojzeczkowi być szafarzem, tyle kłopotu narobiłem. Co ja teraz zrobię, zabiją mnie, zabiją!
Gospodarz zdawał sobie dobrze sprawę, że braciszek mocno i trochę żartobliwie przesadza, ale przecież lubił Alojzeczka i szanował go, więc rzekł do niego:
— No, to żeby cię nie zabili, bo by cię szkoda było, chodźmy
do obory. Wybiorę dla klasztoru jedną krowę.
Chociaż w ten sposób Brat Alojzy uratował swój honor szafarza, jednak już nigdy nie pozwolono mu szafarzyć w klasztorze.

Z racji odpustu św. Antoniego ojciec gwardian Walenty Starmach zaprosił z celebrą ojca prowincjała Zygmunta Janickiego. Po sumie ojciec gwardian zabrał celebransa i kaznodzieję oraz innych ojców do sali — małego refektarza — na drugie śniadanie. W chwili, gdy o. Zygmunt Janicki wyręczał o. gwardiana w częstowaniu gości, wsunął się tam niepostrzeżenie po cichutku Brat Alojzy i zwrócił się na pół żartobliwie do ojca prowincjała:
— Proszę najprzewielebniejszego ojca prowincjała, a ja nic
nie dostanę?
Na to o. Zygmunt Janicki odparł:
— Bracie Alojzy, dzieciusiu kochany, przecie to wszystko
twoje, bo gdyby nie twoja kwesteczka, to byśmy tego nie mieli.
Weź sobie, dzieciusiu, przecież nikt ci nie broni.
— Kiedy najprzewielebniejszy ojciec prowincjał pozwala,
to Bóg zapłać — rzekł Alojzeczek i cały półmisek z przygotowanymi kanapkami zabrał na oczach wszystkich i zaniósł do furty, by rozdać ubogim.
— Widzi o. prowincjał, jak Alojzeczek umie wszystko wykorzystać dla swoich „paneczków" — zdumiał się któryś z gości.
— Spodziewałem się po nim tego figla — zakończył o. Zygmunt z uśmiechem.

Podobny wypadek zaszedł przy kolacji, na którą miano podać gościom kiszkę z ziemniakami. Ziemniaki i kapustę podano, ale na smażoną kiszkę próżno goście czekali. Okazało się, że Brat Alojzy pod nieobecność kucharza porwał całą patelnię tych darów Bożych i zaniósł do furty biedakom. Potem przyszedł pochylony do refektarza, uklęknął przed stołem o. gwardiana i z pokorą mówił:
— Mea culpa, mea culpa — tzn. moja wina, moja wina — proszę też przewielebnego ojca gwardiana o przebaczenie mi, że wyniosłem paneczkom kiszeczkę. Poczuli zapach aż przy furcie i tak się prosili bardzo, że nie mogłem im odmówić.
Z taką dziecięcą szczerością się oskarżał, że o. Walenty także nie mógł mu odmówić przebaczenia, a gościom tymczasem co innego na prędce podano.
Skoro już mowa o tych „smakołykach" kolacyjnych, warto przypomnieć jeszcze pewien incydent.

Jeden z braci przy stole wybrał ostrożnie z wnętrza kiszki kaszankę, napchał ziemniaków i ofiarował tak spreparowany towar Bratu Alojzemu, mówiąc:
— Macie tu, Alojzeczku, kiszeczkę dla swoich paneczków.
Patrzcie, jak się w środku bieli, sam tłuszcz!
Poczciwy Brat Jubilat, zaabsorbowany myślą, że tam głodny czeka przy furcie, nawet nie popatrzył na ten dar, tylko czym prędzej zaniósł go ubogim ze słowami:
— Kiszeczka jest bardzo smaczna, bo sam tłuszcz !
Obdarowany rozpruł łapczywie skórkę kiszki, a przekonawszy się że była napchana ziemniakami, zawołał z oburzeniem:
— To tak potrafi Brat kłamać ! To są ziemniaki, a nie tłuszcz ! Masz tu z powrotem tę kiszkę! — i całą zawartość talerza wysypał na plecy Alojzemu.
Zanim się Brat spostrzegł, już ubogiego nie było. Pozbierał więc rozsypane ziemniaki i westchnąwszy „O mój Jezu, miłosierdzia !" — podreptał do kaplicy, by przeprosić Pana Jezusa za złośliwość współbrata i za mimowolną obrazę biednego człowieka.

Zdawałoby się, że w tym opatrywaniu głodnych Alojzeczek był jakby zaślepiony, że zapominał wtedy o swych współbraciach i czynił przez to pewien uszczerbek w zapasach kuchennych. Ale to były tylko pozory. W rzeczywistości Brat dobrze wiedział, że chociaż coś upoluje w kuchni dla biednych, nie ucierpią na tym zakonnicy, gdyż zawsze co innego znalazłoby się w spiżarni klasztornej.

Kiedyś na przykład wydał Alojzeczek głodnym do furty wszystką zupę przeznaczoną do stołu refektarskiego, a na lamenty brata kucharza: „Coście to narobili, Alojzeczku, co ja teraz dam na obiad do refektarza?" — ten z pokorą przepraszał: „Nie gniewaj się, bracie, tak mię jakoś podkusiło". A po chwili dodał: „Masz przecież wodę gotowaną, to zrób naprędce inną zupę".

Opowiadał brat Jacek Krauze, jak pewnego razu pod nieobecność kucharza, brata Placyda, pilnował kuchni i dyrygował kuchcikami przy gotowaniu obiadu. Ani się spostrzegł, kiedy Alojzeczek sprzątnął mu z patelni dwa kotlety dla biednych „paneczków". Spotkawszy wkrótce „winowajcę" począł biadać, że mu teraz braknie porcji do obiadu, bo były wyliczone. Na to miłosierny opiekun ubogich odparł od razu, bez namysłu:
— Ty nie będziesz jadł i ja, umartwimy się obydwaj, to starczy dla wszystkich u.
Zanim więc Alojzeczek zabrał posiłek dla głodnych, już przed tym postanowił sobie umartwienie, a ponieważ żył z bratem Jackiem na dobrej stopie, wiedział, że ten się nie obrazi, gdy i jemu zaproponuje, by się umartwił. Nie było więc bynajmniej braku roztropności w tym jego umiłowaniu ubogich bliźnich.

Roztropnym okazał się Brat Alojzy także i z tego względu, że przy trosce o nakarmienie głodnych nie zapominał i o duszach tych biedaków: dawał im nauki religijne i moralne, rady, przestrogi i napomnienia, pocieszał ich i razem z nimi się modlił i śpiewał pieśni pobożne. A potem jeszcze sam w kaplicy ofiarowywał za nich osobne modlitwy.
W obejściu się z „paneczkami" Brat starał się być tak delikatny, żeby nikogo nie urazić.
Nieraz, gdy się pokłócili o coś między sobą, godził ich łagodną perswazją i pouczał o darowaniu sobie wzajemnie wszelkich krzywd i uraz. Toteż ci, co go znali bliżej, szanowali go i kochali jak ojca i swego serdecznego opiekuna.
Czasem diabeł usiłował zamącić mu tę jego zbożną działalność. Oto zjawili się raz u furty podróżni, może pospolite włóczęgi, prosząc, by im coś dano do zjedzenia. Gdy Brat Alojzy chciał ich nakłonić do pacierza przed posiłkiem, poczęli go bić kułakami po plecach i po głowie. Alojzeczek skurczył się tylko i wołał: „O mój Jezu, miłosierdzia!". Obronił go dopiero przechodzący tamtędy brat szafarz.
Parokrotnie spotkał się już Alojzeczek z takimi niemiłymi zajściami przy furcie, ale to bynajmniej nie zraziło go do biednych. Przez całe życie zakonne jednaką otaczał ich miłością i opieką.