9. ŻYCIORYS - RADOŚĆ FRANCISZKAŃSKA

Z żywotu św. Franciszka z Asyżu wiemy, że gdy ten święty wyrzekł się dla Boga wszelkich dóbr doczesnych, gdy ubóstwo poślubił jako swoją Panią, gdy całkowicie oddał się w służbę Bogu, wówczas wielka radość wewnętrzna wstąpiła w jego duszę. I tą radością obejmował wszystkie dzieła Boskie: przyrodę, zwierzęta, człowieka. Napisał głęboki i przepiękny Hymn Stworzeń na chwałę i cześć Boga Wszechmogącego. Uśmiechał się do słońca, do lasów, pól i łąk, do zwierząt nawet dzikich, nazywając je braćmi i siostrami; uśmiechał się do ludzi, trędowatych i żebraków przyciskając do serca. Sam zwał się śpiewakiem, trubadurem Bożym. W jego sercu czystym, wyzwolonym od wszelkich ziemskich przywiązań, biła prawdziwa fontanna wewnętrznej, nadprzyrodzonej radości.
— Bóg nas kocha miłością nieskończoną, Bóg czeka na nas z wieczną nagrodą w niebie, więc weselmy się i radujmy! Tak zdawał się śpiewać św. Biedaczyna. Wprawdzie płakał nieraz, że „Miłość nie jest miłowana", ale były to łzy nie z przyczyn ziemskich, lecz z nadmiaru miłości ku Bogu.
Jak sam był radosny i rozśpiewany, tak pragnął, by i jego duchowi synowie tym nadprzyrodzonym weselem jaśnieli. Między jego braćmi musiała panować radość wewnętrzna i beztroskość, ponurych i smutnych nie chciał widzieć w swym towarzystwie.

Brat Alojzy, jako wierny syn i naśladowca św. Franciszka, odznaczał się taką właśnie pogodą ducha, prawdziwie franciszkańską, i było to jego stałą cechą. Nigdy go nie widziano rozgniewanego, zgryźliwego, wytrąconego z równowagi. Zawsze uśmiechnięty, pogodny, bez sztucznej pozy, nie afiszujący się swoją — można powiedzieć — dziecięcą pobożnością, bez zimnej surowości i niemiłej nadętości!
Kto go nie znał, nie spodziewałby się u niego po tylu godzinach modłów, często ze szlochem i płaczem, takiej figlarnej wesołości, która chwytała za serce każdego i czyniła go najmilszym towarzyszem w gronie zakonników, jak i w towarzystwie ludzi świeckich.
Szczególnie lubił Brat Alojzy towarzystwo dzieci. Sam o niewinnym, czystym sercu, lgnął do niewinnej dzieciarni, która też nawzajem przepadała za nim. Kiedy podczas kwesty wypadło mu nocować na wsi u jakiegoś gospodarza z braku plebanii w pobliżu, wtedy otaczała go gromada malców, a on opowiadał im o Panu Jezusie, pytał katechizmu i uczył modlitw, a w końcu pokazywał im sylwetki rozmaitych zwierząt, układając odpowiednio palce rąk, które rzucały stosowne cienie na ścianę i ukazywały główki zajączków, kozy, psa itp., ku wielkiej uciesze dzieci.
Zadawał im też zagadki, a czasem tak je układał, by swoją treścią zahaczały o niebo i rzeczy Boże. Na przykład pytał: „Kiedy najwięcej jest dziurek do nieba?". Wiejskie dzieci wiedziały, że po żniwach, kiedy najwięcej jest ściernisk. Albo mówił: „Dostaniesz piękny obrazek, ale powiedz, jaki święty jest najtłuściejszy?". Padały różne odpowiedzi, ale nietrafne. Wówczas Brat Alojzy sam wyjaśniał im, że najtłuściejszy jest olej święty i pouczał przy tym, kiedy to taki olej biskup święci, i że jest on potrzebny przy udzielaniu Sakramentów: Chrztu, Bierzmowania, Święceń Kapłańskich, Namaszczenia Chorych. Lub też znienacka zapytywał: „Kiedy ludzie mają domy?". W wypadku błędnych odpowiedzi, znowu dowcipny Alojzeczek zaznaczał, że ludzie „mają", czyli umajają, stroją domy zielenią na Zielone Święta. Następowała potem nauka o znaczeniu tych Świąt i o Duchu Świętym. Dawał także i taką zagadkę: „Pierwsze, trzecie — kocie dziecię, a w środku tego — syn Noego". To już była zagadka dla starszych dzieci, znających Stary Testament.
Za dobrze, pobożnie odmówiony pacierz, za trafne odpowiedzi z katechizmu rozdawał obrazki czy cukierki; w razie zaś gdy dzieci zanadto się z nim droczyły, udawał, że bije je paskiem zakonnym.
Brat Alojzy, chodząc po kweście, wstąpił do pewnego ziemianina w chwili, gdy ten wybierał miód z uli pszczelnych. Brat pozdrowiwszy go i życząc „Szczęść Boże", zaczął mu pomagać w pracy. Chwalił przy tym wzorowe prowadzenie pasieki, gdyż sarn pielęgnował pszczoły w klasztorze wielickim i znał się na tej gospodarce.
— Jak już tak chwalisz z takim znawstwem, to przynieś sobie z kuchni talerz, dam ci trochę tego miodu — odezwał
się gospodarz.
Brat Alojzy poszedł do dworku i przyniósł nie talerz lecz miednicę.
— Proszę jaśnie pana dziedziczka, bo talerzyka nie było,
więc przyniosłem miedniczkę — tłumaczył się Alojzeczek.
Dziedzic widząc w tym dowcip Brata Alojzego, dał mu na miednicę cały plaster miodu razem z woskiem. Obdarowany odszedł na bok, miód z plastra wycisnął do przygotowanego słoika i gdy gospodarz przyszedł po chwili do niego, brat już słoik schował do rękawa — miał ten miód zanieść kleryczkom, a miednicę palcem wycierał i udawał, że już nie ma miodu.
— Toś już, bracie, wszystek miód zjadł?
— A już, proszę jaśnie pana dziedziczka — odparł Brat Alojzy z figlarnym uśmiechem.
— No, jak u was w klasztorze tacy tędzy zjadacze miodu, to musicie mieć porządną pasiekę. Ile w klasztorze macie uli?
— A proszę pana dziedziczka, z tym, co jaśnie dziedziczek da, to będzie dziesięć.

Tak to Brat Alojzy swym dowcipem pobudzał do większej dobroczynności. Oczywiście przyznał się potem do niewinnego wybiegu, ale gospodarz chcąc wyjść z honorem ofiarował rzeczywiście jeden ul dla klasztoru wielickiego.

Podobnych dowcipnych pomysłów nie brak było Bratu Alojzemu. Kiedy bawił pewnego razu w okolicy Bochni, otrzymał od pani Ramułtowej flaszkę wina dla klasztoru na odpust. Brat Alojzy pięknie podziękował dobrodziejce, schował podarunek do kieszeni płaszcza zakonnego i ni stąd, ni zowąd zaczął utykać na jedną nogę. Zdziwiona ofiarodawczyni zapytała :
— A cóż to brat tak nagle okulał, ischiasu dostał czy co?
— Proszę łaskawej dobrodziejki — odpowiedział z uśmiechem Alojzeczek — straciłem równowagę, gdyż to ta flaszka tak na jedną stronę mi ciąży. Gdyby czcigodna dobrodziejka użyczyła drugiej, to by równowaga zaraz wróciła, bo mam tu po drugiej stronie płaszcza także kieszeń.
Ubawiona tym pani Ramultowa ofiarowała mu drugą flaszkę wina, mówiąc:
- Ależ brat dowcipny, no, no. Skąd się taki humor bierze u brata?
— To Pan Jezus daje mi taką radość. Stokrotnie Bóg
zapłać dobrodziejce.

Nie zawsze tak jednak reagowano na jego pomysły, bo innym razem w podobnym wypadku kazano mu sobie wziąć kamień z szosy dla równowagi. Dowcipem odpowiedziano na dowcip.
Kiedy wstępował do proboszcza, o którym wiedział, że ma złote serce i jest szczodrobliwy, zaraz po przywitaniu się powiedział :
- Poprosiłbym o jaką małą kiełbaseezkę dla klasztoreczku, o taką malutką, żebym się mógł nią ino dwa razy opasać i jeszeze kokardę zawiązać.
Za tę jego pogodę ducha i szlachetny dowcip wszyscy księża lubili go niezwykle, tak jak go cenili i szanowali za jego pobożność i żarliwość w modlitwach.

W czasie kwesty w jakiejś wiosce Brat Alojzy zaszedł do domu, gdzie odbywało się wesele. Z radością go przywitano i żartując sobie z niego, przymuszali go weselnicy, by zatańczył z panną młodą. Zdawało się, że Alojzeczek nie będzie mógł się wykręcić, by gości nie obrazić, toteż zmieszał się trochę, ale nie stracił bynajmniej rezonu i prędko wpadł na dowcipny pomysł.
— Zrobię tak, że wszyscy będą zadowoleni, i panna młoda i państwo weselni — odrzekł po chwilowym uciszeniu się.
Podszedł do bębnisty i zaproponował :
— Pan tyle czasu bębni, a z pewnością chciałby się trochę rozruszać i zatańczyć. Otóż ja pana zastąpię przy bębnie, a pan mnie wyręczy przy tańcu z panną młodą.
Kazał orkiestrze grać jakąś znaną mu melodię ludową i zasiadłszy przy bębnie całkiem poprawnie wybijał takt melodii, podczas gdy bębnista tańczył.
Umiał się tak znaleźć Brat Alojzy, że weselników nie obraził, a nawet bardziej rozweselił i wywikłał się przy tym z kłopotliwej sytuacji.

Tę franciszkańską radość, niewinny humor i dowcip umiał Brat okazywać w obcowaniu z ludźmi podezas kwesty, ale najwięcej radował się wśród swej zakonnej rodziny. W klasztorze ze współbraćmi i klerykami - nowicjuszami czuł się najlepiej. W czasie wspólnych rekreacji w refektarzu zakonnym bawił się jak dziecko. Biegał i skakał poprzez stoły refektarskie, tak żwawo, jak młodzieniaszek, jakby nie miał swojej siedemdziesiątki na karku.
Jak swoją żarliwością w modlitwie budował wszystkich nowicjuszy, tak znowu rozweselał ich prawdziwie dziecięcą, beztroską radością.
W okresie Bożego Narodzenia wyśpiewywał w refektarzu koło drzewka Bożego rozmaite kolędy i ucieszne pastorałki, oczywiście z pamięci, lub śpiewał je na przemian z klerykami. Na przykład: „O Józefie! Czego chcecie? Powiedzcież nam! ". Nowicjusze pytali jako pasterze, Brat Alojzy odpowiadał im jako Święty Józef. Wyglądało to dość zabawnie, gdyż Brat Jubilat nucił tak wysokim dyszkantem, że nikt nie mógł mu dorównać. Śpiewano drugi werset o oktawę niżej. Te kolędy Alojzeczek ukochał tak, że już będąc w gorączce na łożu śmierci nucił je jeszcze, ale - jak opowiadał jeden ze współbraci -pomylił sobie melodię i kolędę: „Bracia, patrzcie jeno" zaśpiewał według melodii świeckiej: „Umarł Maciek, umarł".

Ilekroć Brat Alojzy wracał z kwesty, zawsze z humorem zdawał relację swemu przełożonemu i choć nieraz natrudził się bardzo lub doznał pewnych nieprzyjemności od ludzi, nie użalał się nigdy i nie skarżył, ale te swoje przykrości umiał przedstawić od strony pogodnej i jasnej. Na prośbę ojców zakonnych chętnie opowiadał podczas rekreacji swoje przygody kwestarskie. Zdarzyło się raz, podczas gdy kwestował po znajomych sobie domach w Bochni, że policja, podmówiona przez złych ludzi, urządziła na Alojzeczka formalną obławę i chciała go aresztować pod zarzutem włóczęgostwa. Brat Alojzy uciekał, ile miał sił w swoich starych nogach, aż wpadł zdyszany do znajomego domu marszałka powiatowego.
— Co ci jest, Bracie Alojzy, co się stało? - zapytywano go, gdy on nie mógł ze zmęczenia ani słowa przemówić.
Wtem zadzwonił policjant i stwierdziwszy, że tu schronił się zakonnik, oświadczył, że ma nakaz aresztować go.
— Jak to, w moim domu, mego gościa i najlepszego przyjaciela? — oburzył się gospodarz.
— Proszę odejść, ja już to załatwię — dodał.
Oczywiście tak załatwił, że tego policjanta polecił przenieść na inne miejsce i inne stanowisko. Nie pomogły prośby i błagania Alojzeczka. Toteż Braciszek tylko modlił się za niego i ciągle biadał: „Com ja narobił, to wszystko z mojej winy".

O siebie Alojzeczek nie troszczył się i nie martwił nigdy, natomiast żywo brał udział w troskach bliźnich, a zwłaszcza smucił się i bolał głęboko z powodu grzechów ludzkich i dawanego zgorszenia, na jakie nieraz był zmuszony patrzeć. Wtedy modląc się, płakał naprawdę szczerymi łzami, podobnie jak święty Franciszek, że „Miłość nie jest miłowana".