2. ŻYCIORYS - EDUKACJA MAŁOMIASTECZKOWA

Jan Kosiba roztropnym był gospodarzem i ojcem troszczącym się o przyszłość swoich dzieci. Gdy widział, że syn jego Piotruś miał zamiłowanie do książki i był przy tym posłuszny i pobożny, postanowił posyłać go na dalszą naukę do Biecza. Niech się uczy, jak ma ochotę, mawiał stary Jan, a przy gospodarce będą tymczasem pomagać Wałek i Ludwika.
Chociaż miasteczko leżało niedaleko Libuszy, to jednak mało kto z jej gospodarzy mógł posłać swoje dziecko do tej „wyższej szkoły". Potrzeba przecież było rąk do pracy i nauki nie doceniano należycie. Zresztą kształcenie dzieci nawet w pobliskim Bieczu wymagało pewnych wydatków, a nie każdego stać było na to. Piotruś należał do tych rzadkich wyjątków, że stał się „studentem" bieckim. Przez cały rok szkolny odbywał codziennie pieszą wędrówkę z domu do miasteczka i z powrotem.

Biecz należy do starych grodów polskich, początkiem swym sięga czasów jeszcze przedhistorycznych. Najświetniejszy rozwój osiągnęło to miasto w wiekach XVI i XVII, kiedy prowadził przez nie trakt na Węgry i kwitnął tu handel i przemysł. Wtedy zwany był Biecz „małym Krakowem", liczył bowiem blisko 4000 mieszkańców i miał kilka kościołów i kaplic w murach i na przedmieściach. Zaczął zaś podupadać w XVII wieku na skutek zmiany dróg handlowych. W 1657 r. utracił wszystkie przedmieścia i 4 kościółki z powodu najazdu wojsk Rakoczego, a dobiły go do reszty dżuma w latach 1707-1720 oraz pożar w 1721 r. Do dawnej świetności nie wrócił już więcej.

W czasach młodości Piotra Kosiby, tj. w siedemdziesiątych latach zeszłego wieku, Biecz liczył około 2300 mieszkańców, w tym około 260 Żydów. W miasteczku był posterunek c.k. żandarmerii, apteka, lekarz, urząd pocztowy i telegraf. Uboga ludność trudniła się przeważnie rolnictwem, a po części także rzemiosłem. Miał Biecz w tym czasie dwa czynne kościoły, trzeci kościół bowiem stał się już opustoszały. Jeden z nich, to gotycka fara z XIV w., zaliczana do najpiękniejszych kościołów dawnej Polski, drugi zaś, to barokowa świątynia z XVII w., należąca do dzisiaj do franciszkanów, zwanych reformatami. Szkoła ludowa, do której uczęszczał młody Kosiba od 1861 r., otrzymała drugą siłę nauczycielską. Dyrektorem jej był wtedy Ellodiusz Petryka, pomocnikiem Józef Krzanowski. Nauka w niej była więc bardziej unormowana i stała na wyższym poziomie niż w szkółce elementarnej w Libuszy. Liczyła bowiem cztery oddziały.

Stopniowo, gdy Piotr Kosiba coraz więcej się w niej dokształcał i pogłębiał swoje wiadomości, zdobywał sobie przez to coraz większy szacunek wśród rówieśników libuskich. Ten i ów może z początku pokpiwał sobie z Piotrka, że „uczy się na pana", ale skoro zauważono, że „student" chętnie rozmawia z dawnymi kolegami i nie stroni wcale od nich, dano spokój docinkom. Piotr zaś umiał tę swoją wyjątkową sytuację wykorzystać na swój sposób. Objął bowiem duchowe przewodnictwo nad młodzieżą w całej wiosce. Sprowadzał różne książki, przeważnie religijne, np. „Żywoty Świętych", pożyczał je lub sprzedawał i zakupywał znowu inne. Szerzył w ten sposób zamiłowanie do czytania i podnosił kulturę religijną swego otoczenia.
Ponieważ przy kościele w Libuszy istniał od dawna Żywy i Wieczny Różaniec, Piotr stał się jego gorliwym zelatorem, wpisując młodzież do Kółka Różańcowego. Sam też był członkiem takiego Kółka i z radością odmawiał różaniec św.
Poza pracą w gospodarstwie cały czas wolny chętnie poświęcał na naukę, czytanie książek i modlitwę. Najchętniej lubił modlić się wtedy, gdy mu nic i nikt nie przeszkadzał; w tym celu uciekał na osobność do drugiej izby. Mógł wtedy już po dziecięcemu rozumieć, co to jest życie wewnętrzne, gdy rozczytywał się w życiorysach świętych i umartwiał się, odstępując nieraz jedzenie, jakie dostawał od rodziców, swojej najmłodszej siostrze Krystynie.

Z prawdziwą radością uczęszczał na msze św. i przystępował do spowiedzi i Komunii św., a gdy wyuczył się ministrantury, wtedy chętnie usługiwał kapłanowi przy ołtarzu nie tylko w Libuszy, lecz i w Bieczu.
W skrytości serca marzył o tym, by kiedyś zostać księdzem. Ojciec jego wiedział o tych zamiarach i planach, ale niestety, mimo najszczerszych chęci nie był w stanie posłać go do szkoły średniej. Najbliższe gimnazjum istniało bowiem w Jaśle, wiec trzeba było chłopaka umieścić na stancji, a to kosztowało bardzo drogo.

Stary Jan liczył się z tym, że młodsze dzieci też dorastały, należało o ich losie także pomyśleć i byt im zabezpieczyć. Rad nicrad Jan więc umyślił wyuczyć Piotra jakiegoś rzemiosła. A że Biecz wówczas słynął jeszcze z rękodzielnictwa i było do tego miasteczka najbliżej, umieścił tedy niedoszłego gimnazjalistę u najlepszego majstra szewskiego, niejakiego Koztworowskiego.

Dla Piotra zaczął się nowy pracowity okres życia. Posłuszny woli rodziców, wczuwając się w ich trudne położenie, nie nalegał już, by go wysłano do dalszych szkół. Z zapałem zabrał się do pracy i chociaż w czasie terminowania wysługiwano się nim i używano go do różnych prac domowych poza warsztatem, chociaż nieraz musiał dostać pocięglom przez plecy za byle przeoczenie i niezawinioną niezdarność, jednak był tak pilny i przykładny, że po upływie trzech lat stanął do egzaminu z wyuczonego faehu i otrzymał od cechmistrza dyplom czeladnika szewskiego. Było to około roku 1874.

Piotr jako terminator, mimo absorbującej go pracy fizycznej w tym okresie nie zaniedbał bynajmniej swego życia duchowego i nie przestał się dokształcać. Istniała bowiem obok czteroklasówki także szkoła powtarzalna „dla rzemieślniczych terminatorów", w której nauka odbywała się w niedziele i święta po południu. Życie zaś towarzyskie skupiało się w cechach rozmaitych rzemiosł. Pewnie, że w tym czasie były już tylko małe resztki z dawnego świetnego i sławnego rzemiosła i z dawnych cechów, ale i za czasów terminowania Piotra żyła jeszcze tradycja, że każdy cech miał swoją kaplicę w kościele farnym i dbał o jej ozdobę i remonty. Tak zatem cech krawców posiadał kaplicę Chrystusa Ukrzyżowanego, cech szewców - kaplicę św. Antoniego, stolarze mieli kaplicę Matki Boskiej Gromnicznej, kowale - św. Józefa, rzeźnicy - św. Tekli, piekarze - św. Jana Kantego, nawet dawny cech knapów, czyli tkaczy, opiekował się ongiś kaplicą św. Katarzyny.

Młody Piotr Kosiba, jak w Libuszy, tak i tutaj odwiedzał w wolnych chwilach kościół farny, zaglądając do „swojej" kaplicy św. Antoniego, gdzie modlił się gorąco o zdolności w opanowaniu swego rzemiosła. Lubił też służyć do mszy św. czy to w tym kościele, czy w klasztornym u reformatów i czynił to w każdą niedzielę i święto, gdy tylko nie musiał iść do swojej wioski w odwiedziny.
U reformatów dwa razy w roku, na św. Antoniego i na Matkę Boską Anielską, odbywały się wielkie odpusty. Zapewne Piotr bywał na tych uroczystościach, gdy zamieszkał już na stałe w mieście jako terminator. Tam mógł przypatrywać się zakonnikom i ich życiu, ukradkiem zapędzać się do klasztornego ogrodu i do wnętrza klasztoru. Przecież zwyczaj chodzenia chłopców wiejskich na chór organowy w niedzielę i święto do dziś dnia się zachował. Można przypuszczać, iż młodzieniec wdawał się w rozmowy z tym czy owym bratem zakonnym lub zapoznał się z którymś z ojców jako ministrant. W ten sposób rodziło się u niego powołanie zakonne, nie od razu oczywiście skrystalizowane. Na razie nic nie postanawiał, by wstąpić do zakonu, gdyż w rodzinnym domu widział niedostatek i biedę. Miał tymczasem inne zamiary. Chciał trochę pomóc ojcu i rodzeństwu i bodaj w części spłacić dług wdzięczności za otrzymane wykształcenie.

Może też jako młody czeladnik pragnął wydoskonalić się w swoim fachu, a sądząc, że w większym mieście nabierze lepszego doświadczenia, wyjechał do Tarnowa.