3. ŻYCIORYS - POWOŁANIE DO ZAKONU

Kiedy Piotr Kosiba jako młody czeladnik znalazł się w Tarnowie, czwartym co do wielkości mieście Galicji, liczącym wtedy blisko 20 tysięcy mieszkańców, na pewno odczuwał z początku jakieś oszołomienie rozgwarem życia po dotychczasowym pobycie w cichym, starym grodzie bieckim. Nie przeżywał jednak uczucia lęku i bezradnośei, przez jakie przechodzić musiał każdy wiejski chłopak, gdy mu po raz pierwszy przyszło stanąć na bruku większego miasta w poszukiwaniu jakiegokolwiek zajęcia.

Piotr Kosiba był już wtedy dwudziestoletnim młodzieńcem, dość inteligentnym i rozgarniętym oraz z fachem w ręku. Miał zapewne listy polecające od swego majstra z Biecza, zatem — można przypuszczać — prace znalazł bez większego trudu, chociaż w tym czasie nie było o nią łatwo. Niestety, dotychczas nie udało się ustalić miejsca pracy ani zamieszkania w Tarnowie naszego przyszłego Sługi Bożego.

Śródmieście Tarnowa w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia było oczywiście zabudowane kamienicami, stało też w nim parę większych gmachów, ale w miarę oddalania się od ckamienice ustępowały miejsca parterowym domkom, willom, dworkom i na końcu chatom włościańskim. Ludność kupiecka i rękodzielnicza skupiała się przeważnie w Rynku i ulicy Krakowskiej w śródmieściu, jednak i na przedmieściach były sklepy i warsztaty rzemieślnicze.

Inteligencja katolicka mieszkała z dala od środka miasta, ludność zaś uboższa i rolnicza zamieszkiwała najdalsze części przedmieść. Tam też należy chyba szukać, jeśli nie w rzemieślniczym śródmieściu, stancji młodego szewca z Libuszy.

Ówczesny, dwudziesto tysięczny i wciąż rozwijający się Tarnów był miastem pod wieloma względami bardzo zróżnicowanym. Mieszkańcy jego tylko w połowie byli katolikami, drugą natomiast połowę stanowili Żydzi. Były też niewielkie grupy Rusinów i Niemców. Ponadto stacjonowała w tym mieście silna, bo licząca ponad tysiąc żołnierzy, załoga austriacka. Na rynku, placach targowych i wąskich uliczkach, nie wyłączając sklepów i warsztatów rzemieślniczych, słychać było język polski, ale na równi żargon żydowski i od czasu do czasu język niemiecki.

Nie wiadomo w jakim warsztacie Piotr Kosiba znalazł pracę, czy w katolickim, czy może żydowskim, ale z pewnością przyjęte obowiązki wykonywał solidnie, a żyjąc przy tym skromnie i oszczędnie, wkrótce zaczął posyłać część zarobków do domu. Cóż to bvła za radość w rodzinie! Jego rodzona siostra Ludwika wspomina, że „oni w domu nie byli wtedy w rozkoszach i Piotr śluzy im ocierał i pocieszał". Przez parę lat ten zaradny czeladnik wspomagał rodziców i rodzeństwo, przynosząc im ulgę w niedostatkach. Posyłał nie tylko pieniądze, ale czasem także coś z przyodziewku i obuwia lub książki do nabożeństwa.
Do domu rzadko przyjeżdżał, gdyż szkoda mu było pieniędzy na podróż. Ponadto i sama droga nie była wtedy łatwa, gdyż koleją mógł dojechać tylko do Grybowa, a dalsze 30 kilometrów wędrować pieszo lub przygodną furmanką. Podróż innymi drogami była jeszcze trudniejsza.
Piotr Kosiba oszczędnym był jedynie dla siebie, ale biednym — nie tylko w rodzinie — umiał okazać miłosierne serce.

Ciekawy fakt o nim z owych czasów opowiedział ks. Tadeusz Jodłowski, tamtejszy rodak. Mianowicie żyła w Libuszy uboga i liczna rodzina Grabowskich, mająca wiele drobnych dzieci, które nieraz musiały głodować. Gdy Piotr przyjechał pewnego razu do rodzinnej wioski zauważył to, i litując się nad nędzą dzieci, poszedł na drugi dzień do Biecza, sprzedał swoje nowe ładne buty i zakupił za to żywności i trochę odzieży dla tego ubogiego drobiazgu. Kiedy zaś w niedzielę szedł potem do kościoła w starych, połatanych trzewikach, śmiali się z niego kawalerowie z Libuszy, że „szewc chodzi bez butów". Ten jego czyn miłosierny żyje ponoć do dzisiaj w pamięci owej rodziny.

Przytoczony wypadek świadczyłby, że Piotr nic nie stracił ze swej dobroci z lat dziecięcych, kiedy to odstępował swoje jedzenie najmłodszej siostrze. Nie stracił też nic z chłopięcej pobożności, chociaż przebywał teraz „w szerokim świecie", Tarnowie. Tak samo uczęszczał pilnie co niedzielę na mszę św. i modlił się wiele, a potem, w czasie wolnym, którego chyba nie miał nigdy zbyt wiele, lubił zwiedzać to nieznane mu, stare miasto i podziwiać jego zabytki. Najbardziej jednak cieszył się, że było tu tak wiele pięknych kościołów. Wszystkie je znał i odwiedzał: wspaniałą katedrę z XV w., modrzewiową świątynię, również z XV w., poświęconą Najśw. Maryi Pannie Wniebowziętej na Burku, kościół Św. Trójcy na Terlikówce oraz kościół i klasztor bernardynów pod wezwaniem Św. Krzyża.

Jakże się ucieszył, gdy w tym ostatnim kościele zobaczył zakonników w takich samych habitach, jakie nosili zakonnicy w Bieczu. Do kościoła ojców bernardynów lubił najczęściej zaglądać. Ciągnęło go tam nie tylko wspomnienie stron rodzinnych, ile ciągle w nim nurtujące powołanie zakonne. Był to wtedy jedyny klasztor w Tarnowie, gdzie mógł się zwrócić po informacje, gdyż inne zgromadzenia zakonne w tym czasie domów swych w tym mieście nie miały.

Pewnego dnia zdecydował się wreszcie pójść do ojców bernardynów i poprosić, by go przyjęto do zakonu na braciszka. Z bijącym sercem zadzwonił do furty klasztornej. Ku jego zaskoczeniu i zdziwieniu drzwi otworzyła mu niewiasta, prawdopodobnie sprzątaczka kościelna. Piotr zmieszał się i gdy ta zapytała go, czego sobie życzy, niefortunny kandydat po krótkim namyśle odpowiedział, że już nie, przeprosił i rzekłszy: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus", odszedł szybko.
Po pewnym czasie zwrócił się z prośbą o przyjęcie na brata do reformatów w Bieczu, skąd skierowano go do prowincjała w Przemyślu. Ponieważ kandydat był dobrze znany w klasztorze w Bieczu, trudności z przyjęciem nie było.
Nie wiadomo, jak zareagowano w domu na tę jego decyzję. Czy spotkał się ze zrozumieniem, czy też z odciąganiem go od tego zbożnego zamiaru?
Może spodziewano się, że Piotr po pewnym czasie praktyki czeladniczej zda egzamin mistrzowski i z czasem otworzy własny warsztat i będzie już stale ich wspomagał. Jakiekolwiek plany snuła rodzina Piotra co do jego przyszłości, to jednak bynajmniej nie była zaskoczona tym jego krokiem. Wiedziano przecież o jego pobożności i o tym, że od dziecka marzył, by zostać księdzem.
— Jak już księdzem nie może być, to przynajmniej niech zostanie porządnym zakonnikiem — musiał chyba zawyrokować w końcu stary Jan Kosiba. I nie zawiódł się.
Zresztą Piotr miał już wtedy dwudziesty trzeci rok życia, mógł sam zadecydować o swoim losie. Tak więc podziękowawszy w Tarnowie za pracę, i pożegnawszy się z rodziną, wyjechał z początkiem 1878 r. do klasztoru reformatów w Jarosławiu, gdyż tam otrzymał skierowanie z prowincjałatu.
Dar powołania do życia zakonnego został przyjęty.