13. ŻYCIORYS - ANIOŁ DOBROCI

Kto jest prawdziwie pokorny, ten musi mieć i dobre serce dla bliźnich. Nie można sobie wyobrazić głębokiej pokory bez dobroci i życzliwości względem innych.
Toteż wszyscy, którzy znali Brata Alojzego, mogą zgodnie potwierdzić, że był on nie tylko chodzącą pokorą, ale także i chodzącą dobrocią. A już prawdziwym aniołem dobroci był dla swoich ubogich, swoich „paneczków", jak się wyrażał. Dla nich szczególnie wielkie miał serce i serdeczną otaczał ich opieką. Wśród tych ubogich można było najbardziej poznać Alojzeczka ze strony jego wielkiej miłości ku bliźnim, można było podziwiać, jak on kochał nadzwyczaj wszelką biedotę.
Z wielką serdecznością odnosił się do ubogich dzieci. Kiedy je spotykał po drodze, wypytywał pacierza i katechizmu i za dobre odpowiedzi obdarzał, czym miał: obrazeczkiem, cukierkiem czy sucharkiem. Głaskał je po głowie i pocieszał czułymi słowami. Znały go i kochały zwłaszcza dzieci wiejskie. Skoro tylko zjawił się w jakiejś wiosce, zaraz biegły za wozem wołając: „Braciszek Alojzy przyjechał" ! — otaczały go gromadką i odprowadzały od domu do domu. Alojzeczek zaś umiał zawsze znaleźć interesujący temat do rozmowy z nimi, rozmowy przyjaznej i serdecznej.

Dobroć swoją okazywał Brat Alojzy chorym i cierpiącym. Odwiedzał ich w wolnych chwilach, z cierpliwością i przejęciem wysłuchiwał ich skarg i użaleń, pocieszał, wspomagał, starał się dla nich o lekarstwa i wysyłał im zioła lecznicze, jakie sam hodował i zbierał. Pamiętał też o nich w swoich modlitwach.

Bardzo lubił odwiedzać chorych współbraci-zakonników i usługiwać im, czyniąc to z uśmiechem i humorem, przez co podnosił chorego na duchu, ale rozmowy jego z chorymi nigdy nie były błahe. Gdy miano zanosić Komunię św. do celi jakiemuś zakonnikowi, Alojzeczek rwał się do tej usługi, niosąc światło i dzwonek. Cieszył się, że chory przyjmuje do swej duszy Boskiego Lekarza i wspominał przy tym, że i on pragnie umierać pojednany z Bogiem po przyjęciu Sakramentów Świętych.

Wiele przykrości i złośliwych psikusów doznał Brat Alojzy od niejakiego Karola Czecha, długoletniego i już zdziwaczałego pomocnika kucharskiego w wielickim klasztorze.
Kuchcik ten, z wyznania kalwin, cierpiał na starsze lata na jakąś złośliwą mizantropię i fobię. Zamykał się w swoim mieszkaniu, uciekał przed zakonnikami, a tym bardziej przed ludźmi świeckimi. Jedynie Alojzeczek miał ten przywilej, że mógł mu zanosić pożywienie i z nim porozmawiać, poza tym nikogo nie wpuszczał do siebie, tak że naczynia ze strawą kładziono mu na progu, a on je zabierał, kiedy uważał, że nikogo nie ma na korytarzu. Brat Alojzy okazywał mu nieraz wprost heroiczną cierpliwość i modlił się za niego wytrwale. Wprawdzie ów Karol umarł już po śmierci Alojzeczka, ale zachowała się powszechna opinia wśród zakonników, że to brat Alojzy swoimi modlitwami za życia i po śmierci uprosił dla Karola nawrócenie się z kalwinizmu na katolicyzm. Spowiadał go przed śmiercią ks. Stefan Piotrowski, miejscowy katecheta.

Brat Alojzy nie tylko tego Czecha, ale i wielu innych naprowadził na dobrą drogę życia i do Boga.
Żyła w Wieliczce pewna rodzina, której ojciec był nałogowym pijakiem. Przepijał cały zarobek i po pijanemu katował żonę i dzieci. W domu panowała nędza, ale dzieci, tzn. dwaj synowie, mimo to rośli i rozwijali się. Uczęszczali do szkoły powszechnej, a dożywiali się przy klasztornej furcie.
Gdy pewnego razu bracia z klasztoru wielickiego wracali z pogrzebowej eksporty, zobaczyli, jak ci dwaj chłopcy — jeden mógł mieć wtedy lat 13, drugi 15 — dźwigają spitego i nie wiedzącego o Bożym świecie ojca i kładą go w poprzek, na środku jezdni dość ruchliwej szosy. Wzburzony tym brat Teodor Wrzesień począł krzyczeć na nich :
— A wy, łajdaki, co wy robicie, to rodzonego ojca kładziecie na ulicy? Chcecie, żeby go auto przejechało?
— Właśnie chcemy — odpowiedział zuchwale starszy —
mamy dość tego pijaka.
Brat Teodor przyskoczył do nich i pogroził:
— Nicponie jedne, to tak się o rodzonym ojcu wyrażacie?
Zabierzcie go zaraz stąd, bo dam znać na policję!
Wtedy młodzi zabrali ojea z jezdni i ułożyli go na trawie, na plantach, a sami uciekli.
Brat Teodor przyszedłszy do klasztoru powiadomił Alojzeczka o tym przykrym zajściu.
- Bracie Alojzy, gdy oni przyjdą do furty na obiad, to musicie ich porządnie „przyczesać", bo inaczej mogą źle skończyć.
Alojzeczek, westchnąwszy: „O mój Jezu, miłosierdzia!" — pobiegł do kaplicy modlić się za nimi. Jak potem na tych chłopców wpłynął, nie wiadomo, dość na tym, że inaczej zaczęli odnosić się do ojca, a ten już rzadziej i mniej się upijał. Modlitwa i interwencja Alojzego odniosła ten skutek, że ci młodzi chłopcy wyrośli na porządnych ludzi.

Podczas pobytu na kweście Brat Alojzy spotykał się nieraz z nieżyczliwością i nawet wyzwiskami, jednak wszystko znosił w milczeniu i modlił się za tych nieżyczliwych.
— „Pomódlmy się za prześladujących" — mawiał do współbrata socjusza, br. Jacka. Postępował tu Brat Alojzy według
wymagań św. Franciszka, który przypomina słowa Jezusa Chrystusa i nakazuje w swojej Regule braciom „kochać tych, którzy nas prześladują, ganią i obwiniają" (Rozdz. 10, 10).

Szczególny rodzaj dobroci okazywał Brat Alojzy tym wszystkim, którzy polecali jego modłom rozmaite swe troski, kłopoty, nieszczęścia i niedole, prosząc go o wstawiennictwo u Cudownego Pana Jezusa Ukrzyżowanego. Nie można sobie wyobrazić, żeby Alojzeczek odmówił komuś swych modlitw, jeżeli prośby były w godnych intencjach. Wszystkich bowiem kochał w Bogu i dla Boga, pamiętał w modlitwach nieraz przez wiele lat o strapieniach bliźnich.

Pewien właściciel ziemski żalił się Bratu Alojzemu, gdy ten przyszedł do niego po kweście.
— Bracie Alojzy, czy wiesz, że nie jesteśmy z żoną szczęśliwi, choć ludziom wydaje się, że na niczym nam nie zbywa?
Owszem, jesteśmy dość bogaci, ale jednego nam brak, byśmy
z żoną całym sercem mogli chwalić Boga. Brak nam potomstwa, mimo że małżeństwo nasze trwa już dobrych parę lat.
Pomódl się, Bracie Alojzy, o łaskę macierzyństwa dla mojej żony. Alojzeczek współczując młodemu dziedzicowi przyrzekł modlić się w zaleconej intencji.
Tymczasem małżeństwo to przeniosło się do innego majątku na północ Polski i dopiero po kilku latach spotkał się wspomniany pan z Bratem Alojzym. Zaraz po przywitaniu się z braciszkiem zapytał:
— Bracie Alojzy, pewnie jeszcze ciągle modlisz się w naszej prośbie?
— A tak, proszę jaśnie dziedziczka.
— No, to teraz módl się o co innego. Módl się o szczęśliwe
wychowanie naszych dziatek, bo dzięki Bogu mamy ich już
troje: dwu synów i córeczkę. Niech ci Bóg wynagrodzi za twoje modlitwy.
Świadkami tego podziękowania byli br. Teodor Wrzesień i o. Stanisław Stoch.

Heroicznej miłości bliźniego można by się dopatrzyć u Brata Alojzego w wypadku, o jakim pisze p. Alfred Daniec, inżynier górniezy z Wieliczki.
— „Dla mnie i mej żony Aleksandry miasto Wieliczka jest
miastem rodzinnym, bo tutaj przeżyliśmy dzieciństwo i lata młodzieńcze, a także znaliśmy obydwoje Brata Alojzego. Uderzał nas już wtedy wielką pobożnością. Poza tym Brat Alojzy był dobrym znajomym mego ojca zmarłego w 1937 r. i nieraz go odwiedzał u niego w domu. Po jego śmierci odwiedzał wdowę po nim, a moją macochę, Marię, zmarłą 3 V 1939 r.
W owym czasie, tj. w latach trzydziestych, pracowałem w Żupie Solnej w Bochni i tamże mieszkałem wraz z rodziną, żoną i dwojgiem kilkuletnich dzieci. Z Bratem Alojzym stykaliśmy się co najmniej raz do roku, gdyż, będąc wtenczas kwestarzem klasztoru, przyjeżdżał do Bochni, odwiedzał nas i udzielałem kwatery dla jego koni i wozu. Zaznajomił się wtenczas z moimi dziećmi, które zabawiał pokazując im różne sztuczki, np. z zapałkami. Pamiętał o nich bardzo, gdyż na święta Bożego Narodzenia przysyłał na ich adres pięknie wykaligrafowane życzenia świąteczne.

W dniu 18 XII 1938 r., wkrótce po jednej z bytności Brata Alojzego w Bochni, syn mój Leszek, lat 10, zapadł na zapalenie wyrostka robaczkowego. Diagnoza co do jego stanu była niestety spóźnioną, tak że po przewiezieniu syna do szpitala, chirurg stwierdził pęknięcie wyrostka, wylanie ropy do trzewi i zapalenie otrzewnej. Podejmując się operacji zastrzegł się, że jedną jedyną szansą, że życie chłopca będzie uratowane, jest jego młody wiek - 10 lat. O tej katastrofalnej sytuacji była poinformowana wdowa po moim ojcu, którą w tym przedświątecznym okresie odwiedził Brat Alojzy i która mu o tym opowiedziała. Brat Alojzy miał się wtenczas według jej słów wypowiedzieć w następującym sensie: « Szkoda takiego młodego życia, ja jestem stary i mogę umrzeć. Proszę im powiedzieć, żeby byli spokojni, bo chłopiec wyzdrowieje». W kilka dni po tej wypowiedzi, bo 4 I 1939 Brat Alojzy, który mimo podeszłego wieku był zdrowy — zmarł.
Syn mój, cierpiąc bardzo, po przebyciu w szpitalu 100 dni wyzdrowiał.
Jesteśmy przekonani, żona i ja, że Brat Alojzy poświęcił swoje życie za życie naszego syna i dlatego tenże wyzdrowiał".